Get the flash player here: http://www.adobe.com/flashplayer

piątek, 21 grudnia 2012

Tradycja! Czyli Skrzypek na dachu Teatru Wielkiego



Są tacy, którzy mówią, że gdyby nie Broadway to nikt dziś nie pamiętałby o pewnym pisarzu z Perejasławia, miasta ważnego również w polskiej historii. Życie Szolema Alejchema nie było łatwe, można powiedzieć, że zmagał się z nim, walczył i migrował. Historyczna ironia kultury. Na krótkim etapie swojego życia kiedy dysponował rozsądnym majątkiem starał się przeznaczyć możliwie najwięcej środków na krzewienie piśmiennictwa żydowskiego, jako jeden z ambasadorów języka jidysz, zdołał stworzyć w trudnym dla siebie roku 1894, podczas tułaczki po Europie swoje największe, najbardziej znane dzieło - Tewje der Milchiker, czyli Dzieje Tewji Mleczarza.

Alejchem obserwując ludzi ze swojego otoczenia wyłapywał bezbłędnie to co esencjonalne dla kultury żydowskiej – wszystkie te barwy zdaje się wlał w konstrukcję postaci biednego Tewje. Cały osobisty czar specyficznej obrzędowości i umiejętności dialogu z absolutem, bezustanne utarczki z losem i wątpliwości, rozsupływane przyrodzoną mądrością i nieprzejednanym człowieczeństwem – to wszystko tworzy głównego bohatera, a on sam tworzy nam interpretację tego co wokół. Jest jednocześnie twórcą i tworzywem w bożych rękach.

Zanim przejdę do omawiania treści właściwego spektaklu, który miał miejsce w poznańskim Teatrze Wielkim, muszę zaczerpnąć jeszcze nieco z historii kultury rozrywkowej. W 1964 roku dokonał się akt wytrącenia najpiękniejszej treści i przesłania powieści Alejchema do postaci musicalu, który dziś znają wszyscy i stanowi krok milowy dla międzynarodowej sławy broadwayowskich przedstawień. Spektakl Fiddler on the Roof, nadał nowe życie opowieści o Mleczarzu z Anatewki. Na tę iskrę złożyły się w stopniu perfekcyjnej zależności muzyka (Jerry Brock) oraz warstwa tekstowa (libretto - Joseph Stein, teksty piosenek – Sheldon Harnick), stanowiące o ponadczasowości dzieła. Wpadające w ucho od pierwszego odsłuchu melodie i wyśpiewywane ze swadą linie tekstu, okraszono imponującymi i wręcz akrobatycznymi partiami baletowymi. Naturalnie w musicalu wszystko dzieje się szybciej niż w książce, pewne elementy zostały pominięte i dokonano koniecznej kompresji – wszystko to by zyskać na dynamice i dramatyzmie. Wcale niełatwo było połączyć etnoliryczną warstwę kultury żydowskiej (splecionej bezwzględnie z naleciałościami rosyjskimi) z niezbędną wartkością charakteryzującą formułę musicalu. Udało się to pod każdym względem i tę uniwersalność i artystyczną trwałość zdała się podkreślić legendarna oscarowa ekranizacja z genialną, bez wątpienia życiową rolą aktora charakterystycznego – Chaima Topola.


Dużo piszę o historii i wyznacznikach wersji anglojęzycznej, pora więc wreszcie przejść do meritum, czyli polskiej, poznańskiej wręcz wersji. Wnętrze naszej kameralnej dość, ale i niezwykle klimatycznej opery zawsze wprawia mnie w odświętny nastrój, zwłaszcza… Przed świętami. Podchodząc jednak mimo to dość surowo do rodzimej interpretacji muszę stwierdzić iż nie dorównuje ona oryginałowi. Może to nazbyt szeleszcząca natura naszego języka wypacza w moim odsłuchu nieco warstwę wokalną, a może to ja bezczeszczę obelżywie niespotykaną dźwięczność naszego narzecza, ale byłem zawiedziony. Transkrypcja, zwłaszcza w wybitnie kreatywnej branży, jest karkołomnym zadaniem, więc uniewinniam samozwańczo autora libretta (Antoni Marianowicz) i składam winę na karb fascynacji rolą Topola i chirurgiczną precyzją wspomnianych Steina i Harnicka.

Absolutnie bez zastrzeżenia jak zwykle jest nasza orkiestra operowa pod batutą Aleksandra Grefa. Także w Teatrze Wielkim wrażenie zrobiły na mnie sceny zbiorowe, ich doskonały rytm. Baletowe popisy łączą tradycje rosyjskie i żydowskie tworząc międzykulturową skalę energii ruchu (popisowa scena weselnego tańca z butelkami). Choreografia jest wspólnym dziełem reżysera Emila Wesołowskiego i jego asystentki Małgorzaty Połyńczuk Stańdy. Warstwa aktorska również, co mnie zupełnie nie zaskakuje stoi na najwyższym poziomie, charyzmatyczny Tewje grany przez Andrzeja Ogórkiewicza nie zastąpi mi tego pana na T. ale nie sposób coś tej roli zarzucić – ważne są osobiste preferencje i… Może uprzedzenia? Zapatrywania – tak lepiej brzmi. Jedna z moich ulubionych solistek poznańskiej Opery Barbara Kubiak (także Tosca) również stworzyła barwną i przekonującą kreację wcielając się w dominującą ale w głębi duszy uczuciową Gołdę.


Muszę wspomnieć także o dekoracjach – jestem zwolennikiem tradycyjnego podejścia do tematu i tutaj byłem całkowicie usatysfakcjonowany, obserwując efekt misternej pracy dekoratorów i sprawne zabiegi transformacji otoczenia w biegu. W moim odczuciu dało się zauważyć w zamyśle kompozycji przestrzeni spektaklu delikatną i najzupełniej uzasadnioną inspirację twórczością Marca Chagalla. Nieco przerysowana kreska dekoracji świadczy o tożsamości poznańskiej interpretacji z komediodramatycznym wydźwiękiem musicalu.

Wartość bezpretensjonalnego Skrzypka na dachu zrodzonego w umyśle Alejchema przetworzonego przez dla librecistów i reżyserów amerykańskich jest nie do przecenienia w kontekście nie tylko ambitnej kultury masowej ale i kulturowo i społecznie zaangażowanej literatury (może przede wszystkim dla niej). Czy równie żyzny byłby grunt, na który trafia powieść bez jej muzycznej oraz filmowej interpretacji? Z pewnością nie. Jakie inne współczesne dzieło zrobiło tak wiele dla pozytywnej popularyzacji niezwykle plastycznej i barwnej ale też w znakomitej większości przypadków hermetycznej kultury żydowskiej? Razem z Tewje i całą Anatewką możemy zakrzyknąć: Tradycja!



Klasyk w poznańskim wydaniu broni się sam i nie moja ocena ma tu przecież jakąś szczególną wagę, liczy się to, że od trzech z górą lat spektakl gromadzi pełne sale spragnione zmysłowego dialogu zrodzonego gdzieś w połowie interkulturowej drogi pomiędzy Perejasławiem i Broadway st. w Nowym Jorku.


Jędrzej Franek


piątek, 14 grudnia 2012

Wyrwij płatki orchidei, a później to napraw – wystawa Demontaż w Galerii Fotografii pf




Tymczasem Paszczak krążył po lesie, zachwycony rzadkimi okazami kwiatów, których napotykał tu mnóstwo. Nie były one podobne do kwiatów rosnących w Dolinie Muminków. O, tamtym daleko było do nich! Były to srebrnobiałe, ciężkie kiście, wyglądające jak gdyby były ze szkła, karmazynowo - czarne kielichy podobne do koron królewskich i róże błękitne jak niebo. Ale Paszczak niewiele widział z ich piękna. Liczył słupki, pręciki i liście i mruczał sam do siebie pod nosem: - Dwieście dziewiętnasty numer w moim zbiorze!
                                                                                                                        
Tove Jansson W dolinie Muminków


Dziesięć fotografii Pawła Bownika składających się na cykl Demontaż inicjuje działanie Galerii pf po przerwie związanej z modernizacją zamkowych wnętrz. Zachęcamy Was do udania się w podróż w zachwycający świat roślin.

Wchodzisz przez szklane drzwi, patrzysz – kwiaty, liście, łodygi. Myślisz – zielnik czy co? Na swój sposób tak. Bownik z niemalże naukową precyzją oddziela liście od łodyg, płatki od kwiatów,  demontuje eleganckie orchidee, rozcina kaktusy. Ćwiartuje ich delikatne ciała tylko po to, by za chwilę ponownie złożyć je na nowo. Aby tego dokonać używa pinezek, szpilek, kleju, taśm i sznurków. Pokaleczone rośliny wyposażone w protezy mogą jeszcze przez chwilę trwać w stanie podobnym do tego, jakimi stworzyła je natura. To chwila wystarczająca by sfotografować organizmy sprawiające wrażenie żywych, ale przenicowanych za sprawą działania człowieka.


Fotografie są uchwyceniem momentu tuż po okaleczeniu rośliny, ale jeszcze przed jej przyspieszonym mechanicznie procesem obumierania. Poznające oko badacza – fotografa uzbrojone w obiektyw wnika w roślinę i dokonuje na niej swego rodzaju wiwisekcji. Ta z kolei  konieczna jest jeżeli badacz chce stawiać tezy i wyciągać wnioski jednocześnie dokonując klasyfikacji.

To także refleksja nad samym medium fotografii, która pozwala trwać okaleczonej roślinie zatrzymując jej naturalny, choć poddany wcześniejszej dekonstrukcji obraz, podczas gdy oryginał ulega już destrukcji. Rośliny z protezami podtrzymującymi ich formę stają się kuriozami w tym niecodziennym zbiorze, stąd też skojarzenie z zielnikiem, choć w tym wypadku klasyfikacja ograniczona jest do rejestracji wyglądu, brakuje natomiast szczegółowych opisów. Jednak w niektórych pracach każda wyselekcjonowana część rośliny zostaje ponumerowana po to, by później łatwiej można było złożyć je w całość.


Tak jak w przypadku zielnika, który tworzony jest etapami, tak też i dokumentacja fotograficzna oparta jest na procesie: wybór egzemplarza, zapoznanie się z nim, przygotowanie / spreparowanie, utrwalenie i wreszcie ekspozycja. Badanie natury jakiego podejmuje się Bownik wymaga czasu tak jak czasu wymagają praktyczne badania wizualne. Ostatni etap, czyli prezentacja przypomina laboratoryjne obchodzenie się z gatunkami. Białe, minimalistyczne tła na których sfotografowano rośliny są tym, czym dla klasycznego zielnika były karty pergaminu.

Wydźwięk wystawy jest niejednoznaczny. Z jednej strony możemy czuć się poruszeni takim „okrucieństwem”, z drugiej jednak strony taka jest ludzka natura – oscylująca pomiędzy destrukcją i tworzeniem. Projekt Bownika to w pewnym sensie diagnoza natury ludzkiej (wcale nie tej nowoczesnej), która skłonna jest wszystko klasyfikować i niszczyć by poznać, a znając – naprawiać. A to wcale nie wymysł nowoczesności – tak było zawsze.

Wystawa czynna od 11.12.2012 do 20.01.2013


Monika Kaczmarek


sobota, 8 grudnia 2012

14+1



Czwartek wieczór. W powietrzu prócz atmosfery zbliżających się świąt unoszące się płatki śniegu, zegar wskazuje 19:00, a do Strefy Kultywator schodzą się kolejni zaproszeni goście.

Pochodzi z Białej Podlaskiej, studiuje na czwartym roku na Politechnice Poznańskiej na kierunku architektura i urbanistyka.  Jej prace zdobiły już deski longboardowe, kaski znajomych, okładki płyt… Przez najbliższy miesiąc czternaście grafik Agnieszki Szeli Barańskiej będzie zdobić ściany Strefy Kultywator - centrum inicjatyw kulturalnych przy Zielonej 8 w Poznaniu. Wystawa to efekt przede wszystkim wysiłku artystki. W przygotowaniach wykazała się dużą determinacją i samodzielnością. Oczywiście nie obyłoby się bez Joanny i Michała, właścicieli Strefy Kultywator, którzy od początku widzieli potencjał w jej pracach.

Mural artystki, którego powstanie zainicjowało czwartkowy wernisaż zdobi ścianę na wprost wejścia. Nie sposób go pominąć. Niejednoznaczność prac Szeli skłania każdego widza do chwili zastanowienia i podjęcia próby własnej interpretacji, a tych jak zawsze nie brakuje. Na wernisażu pojawiło się wielu gości zaprzyjaźnionych z artystką. Stworzyło to wręcz domową atmosferę, a sama autorka jak przystało na prawdziwą gospodynię starała się z każdym zamienić choć słowo.  Ukazując swój mały, wielki świat za pomocą markerów i kartki przedstawia własne emocje i myśli. Brak wyraźnych inspiracji wśród innych artystów czyni jej prace niepowtarzalnymi. Bo choć tych, których ceni jest wielu, jej stylistyka różni się od prac tych ulubionych, do których należą przede wszystkim Michał Dziekan i amerykański projektant i ilustrator Wesley Eggebrecht. Fascynuje ją własne otoczenie, wspólna twórczość Sepe i Chazmego, Grzegorz Domaradzki, Russ Mills i Morten Andersen.  Twórczość każdego z artystów reprezentuje bardzo wysoki poziom, co daje jej olbrzymią motywacje do dalszego działania i tworzenia.

I choć zdawać by się mogło,  że o sztuce wiemy już dostatecznie dużo, a mnogość prac i artystów współczesnych w ostatnim czasie przyprawia nas o zawrót głowy, rzadko zdarza się, by za pomocą statycznej formy przekazu tak dynamicznie wprowadzić widza w świat artystycznej refleksji.

Strefa Kultywator zwana przez właścicieli machiną do spulchniania i użyźniania kulturalnej gleby, wernisażem prac Agnieszki Szeli Szelastej pełną parą rusza z projektem galerii młodej sztuki.  W planach jest już kolejna wystawa. Jako druga w kolejności swoje ilustrację zaprezentuje Joanna Górawska.

Dochodzi godzina 21:00, rytm rozmów zostaje przerwany przez pierwsze takty muzyki dobiegającej ze sceny.  Koncert Lilly Hates Roses ujął publiczność świeżością i subtelnością. Akustyczno folkowy duet stworzony przez Kasię Golomską i Kamila Durskiego istniejąc zaledwie od września kradnie serca coraz większej ilości słuchaczy.

Wieczór uważam za udany, a Agnieszka, Kasia i Kamil to kolejne młode, zdolne osoby, za które mocno trzymam kciuki i życzę kariery w świecie szeroko pojętej sztuki.


Agata Śliwińska

/Zobacz galerię zdjęć z wydarzenia na Facebooku


piątek, 7 grudnia 2012

Porozmawiajmy o Polsce, czyli 'Pokłosie' w reżyserii Władysława Pasikowskiego




Ile to już było filmów o wojnie, Żydach i egzekucjach? Wiele. Dlaczego więc Pokłosie Pasikowskiego w drugiej dekadzie XXI wieku wzbudza aż tak wiele kontrowersji? Czy Polacy wstydzą się swojej historii? A może nie potrafimy odnaleźć się w roli kata skoro tak  często byliśmy ofiarami?

Gdy skończyła się ostatnia scena i Franciszek Kalina zapalił symboliczny znicz na niemniej symbolicznej, anonimowej mogile we wsi na końcu świata wiedziałam jedno – Polska Pasikowskiemu tego filmu nie wybaczy.  Problemem  bowiem nie jest  mord na okolicznych Żydach w stylu Jedwabne, a sam antysemityzm. Okazuje się, iż po wielu latach wciąż na Polskiej pipidówie kłębi się iskra nienawiści do osób wyznania mojżeszowego. Pokazanie takiej postawy dla większości Polaków jest nie do przyjęcia.

Maciej Stuhr i Ireneusz Czop w roli zwaśnionych braci doskonale przedstawili historię, którą przekazać chciał Władysław Pasikowski. Reżyserowi przyszło walczyć o nią przez ostatnie siedem lat, trudno było przecież znaleźć środki na tak kontrowersyjny film.

Dzięki Pasikowskiemu młody Stuhr na zawsze oderwał się od roli komediowego fircyka i niewątpliwie mylą się ci, którzy twierdzą, iż w Pokłosiu nie był wiarygodny, aktor ten chyba nigdy nie był bardziej przekonujący niż przez te niezwykłe 107  minut.

Osoby krytykujące Pokłosie, oprócz podważania wartości gry aktorskiej, mówią również, że to film  antypolski, stronniczy i nieprawdziwy. Nic bardziej bzdurnego. Po pierwsze twórcy przedstawili ludzi takimi jakimi są , nie wszyscy to źli, niebezpieczni antysemici, spójrzmy na wyżej wymienionych braci, czy chociażby na księdza proboszcza czy też młodą lekarkę. Pasikowski nie daje prostych, schematycznych wzorów, raczej posługuje się wymownymi gestami czy symbolami. Tutaj warto zwrócić uwagę na umywanie rąk czy też ukrzyżowanie. Świat nie jest czarno-biały, nie wszyscy podczas II Wojny byli bohaterami, a to jest właśnie ich historia tym bardziej uniwersalna, że miejsce akcji nie jest dokładnie znane, wiemy tylko, iż toczy się daleko od Warszawy, tam gdzie trudno dotrzeć, a wszyscy wiedzą o sobie wszystko.

A czy obecnie antysemityzm jest problemem faktycznym? Zdaje się, że tak skoro pod zwiastunem filmu, znajdziemy niewybredne komentarze pod adresem Żydów i sugestie, iż to oni stworzyli to dzieło. Fakt Edelman odpowiedzialny jest za zdjęcia do Pokłosia, ale przecież to nie on napisał scenariusz poza tym jego pochodzenie, wyznanie, czy światopogląd jest dla mnie kompletnie nieistotny.

Zanim więc zaczniemy wieszać psy na Pasikowskim skupmy się na czymś więcej niż sam temat, na walorach estetycznych. Niektórzy powiedzą kicz, ja natomiast jestem pewna, że Pokłosie to nasza najlepsza produkcja od dawna. Czekałam na Pasikowskiego i cieszę się, że ten film powstał. Już tak jest z tym twórcą, iż nie pozawala nam pozostać obojętnymi na swoje dzieła, a historia, która zdarzyła się m.in. w Jedwabne jeszcze długo będzie powodem do gorących dyskusji

Tymczasem zachęcam Was do zapoznania się z wywiadem z Maciejem Stuhrem:


i  pogodzenia się z myślą, że to tylko film.


Sandra Grobelna


piątek, 23 listopada 2012

Świadome śnienie. Wystawa „The Castle in the Air. Seans wyobraźni”




Zamek cesarski – monumentalny i niewzruszony, symbol władzy Wilhelma II a po II wojnie światowej kojarzony z hitlerowskim terrorem jest palimpsestem na którym napisana została właśnie historia wyobrażona. Wystawa „The Castle in the Air. Seans wyobraźni” to próba odczarowania architektury poprzez zanegowanie jej materialności na rzecz zmysłowej percepcji, wrażenia i fantazmatu.

Adam Budak – kurator wystawy, zaprosił do współpracy w tworzeniu urojonego życia zamku cesarskiego dwudziestu siedmiu artystów, którzy zaprezentowali dzieła nie poddające się jednoznacznej interpretacji.  Zamek stał się dzięki nim miejscem urojonym poprzez oderwanie go od całego kontekstu historycznego i uwolnienie od ciążących na nim mitów.

Wystawa zaaranżowana we wnętrzach zamkowych stanowi poniekąd odpowiedź na zeszłoroczną wystawę „Dreams of power. Sny o potędze”, która była silnie osadzona w historycznym dyskursie i dotyczyła konkretnego mitu. Ekspozycja pozwalała dostrzec to, w jaki sposób wydawałoby się neutralna dziedzina jak architektura może zostać uwikłana w konteksty. „Sny o potędze” składały się z czternastu artystycznych wizji związanych ściśle z historią miejsca i dotyczyły konkretnych przekazów, tymczasem prace przedstawione na „Seansie wyobraźni” to projekcja zmyślonych scenariuszy często wynikających z osobistych obsesji.

Osadzenie zamku w onirycznej scenerii odciąża go i czyni miejscem otwartym na eksperyment.  Nie chodzi tu o wygenerowanie przestrzeni neutralnej. Poprzez niekonwencjonalne użycie obiektów i zaskakującą scenografię dąży się do stworzenia zupełnie nowego miejsca, otwartego na ponowną eksplorację. Nie bez przyczyny zwiedzanie wystawy rozpoczynamy w Holu Kolumnowym, gdzie zaprezentowana została praca Ulli von Brandenburg zatytułowana „Kulisy”. Stanowi ona symboliczny początek – miejsce wkroczenia w ten niezwykły spektakl fantasmagorii. Jednocześnie jest swego rodzaju bramą pomiędzy tym co przeszłe tj. starymi wnętrzami, a tym co nowe czyli oddanymi właśnie do użytku salami ekspozycyjnymi związanymi ściśle z przebudową Sali Wielkiej.


Eksperyment to dobre słowo by określić jedną z najbardziej zaskakujących prac, spośród wszystkich zgromadzonych na wystawie. Instalacja Michela Blazy „Fontaine”, którą znajdziecie na parterze w pobliżu dawnych schodów cesarskich składa się z dwóch pojemników na odpady z których wydobywa się w niekontrolowany i bardzo powolny sposób piana. Powietrze, które dostaje się tu z sieni przejazdowej wieży porusza nieznacznie tymi niezwykłymi rzeźbami, co potęguje uczucie dziwności. Podobnie jak w przypadku „Kulis” tak i „Fontaine” zawłaszcza w pewien sposób przestrzeń i wymaga od nas konfrontacji z medium.

Niezwykłe wrażenie robi także praca „We'll All Go Together” Shusan Philipsz, której hipnotyzujący głos towarzyszy nam podczas przemierzania holu cesarskiego na pierwszym piętrze. Dźwiękowa instalacja artystki to wielokrotnie nagrana ludowa amerykańska pieśń „Am I Born To Die” odbijająca się echem w zamkowych wnętrzach i  rozbrzmiewająca z różnym natężeniem w zależności od tego w jakim miejscu aktualnie się znajdujemy.


Stosunkowo dużo miejsca poświęcono pracom wideo, co mnie niezwykle cieszy. W tej dziedzinie największe wrażenie robi praca hiszpańskiego artysty Fernando Sáncheza Castillo ukazująca wnętrza Uniwersytetu Autonomicznego w Madrycie, które przemierza jeździec na koniu. Architektura madryckiego Uniwersytetu dostosowana została specjalnie do tego celu, aby policja konna w razie studenckiego buntu mogła bez problemu go stłumić.


Drugą pracą, którą jeszcze raz chętnie zobaczę jest niemalże półgodzinne wideo Javiera Télleza  „Calligari und der Schlafwander” (odnajdziecie je w sąsiedztwie pienistych rzeźb Michela Blazy) odwołujące się do klasycznego dla ekspresjonizmu niemieckiego filmu Roberta Wiene. Głównym problemem nurtującym artystę jest zagadnienie wykluczenia ze względu na zachowanie. Téllez rozkłada na czynniki pierwsze mechanizm funkcjonowania zakładów opieki psychiatrycznej i poddaje dekonstrukcji opozycję racjonalne – nieracjonalne. Więcej czasu koniecznie poświęćcie także na obejrzenie w całości niezwykle poetyckiego w wyrazie i wysmakowanego pod względem wizualnym filmu „Gonda” Ursuli Mayer.

Na koniec kilka technicznych uwag dla Was drodzy Czytelnicy. Pamiętajcie by zarezerwować na zwiedzanie wystawy co najmniej trzy godziny, jeżeli chcecie w spokoju i skupieniu obejrzeć wszystkie prace i poddać się hipnotyzującej atmosferze seansu wyobraźni.


Monika Kaczmarek 


wtorek, 20 listopada 2012

Stary Browar Nowy Taniec



Stary Browar kojarzy się przeważnie z zakupami, galerią sztuki, niekoniecznie z tańcem. Mimo iż ta dziedzina pielęgnowana jest w tym miejscu od 2004 roku Stacja usłyszała o projekcie stosunkowo niedawno. Zaintrygowani postanowiliśmy przyjrzeć się tej sprawie z bliska.

Stary Browar Nowy Taniec to projekt mający na celu promocje tańca współczesnego. Oczywiście nie powstałby bez Art Stations Foundation, która powołała go do życia  w październiku 2004 roku. Do tej pory wiele się działo –  Stary browar Nowy taniec na Malcie, Solo ProjectPolska Platforma Tańca, czy współpraca na gruncie europejskim. To oczywiście nie koniec.

Stacja miała okazję wybrać się na JUST BETWEEN US! The Generation Project opowiadający o zwyczajnych i bardzo aktualnych problemach ludzi w praktycznie każdym przedziale wiekowym. O swoich wrażeniach opowie Wam Jędrzej, ja natomiast pozdrawiam wszystkich miłośników tańca.

Sandra
_____________________________________

Z wielką radością ale też i pewnym niepokojem przyjąłem zaproszenie na spektakl taneczny JUST BETWEEN US: The Generation Project od Hani Kniołek (odwagi dodał mi fakt organizacji wydarzenia przez inicjatywę Stary Browar Nowy Taniec przy Art. Stations Foundation, o której pisaliśmy już w bardzo pochlebnych słowach). Amatorski (sic!) spektakl przeniósł moje pojmowanie tej dyscypliny sztuki na zupełnie inny poziom, daleko poza trywialną estetyzację chwili. Myślę, że nie tylko ja byłem mile zaskoczony, największą zasługa w tym obsady spektaklu (17.11 odbył się pokaz dwóch partii: ‘Under 20’ i ‘50+’). 

W pierszym przypadku mieliśmy do czynienia z historią osób, które dopiero co zakończyły okres nastoletni - z buntem młodości i poszukiwaniem swojego miejsca w świecie dorosłych, a także często rozpaczliwym wołaniem o kontakt ze starszym pokoleniem, połączonym ze sprzeczną potrzebą autonomii. Publika mogła sobie odpowiedzieć podczas występu czy na scenę wyszła właśnie generacja ‘amoku, pijaństwa, Facebooka i porno’ – jak czytamy w programie projektu. „Nathalie spotyka Katie’ i ‘Justin spotyka Stefana’ to dwie różne opowieści, które łączą się jednak w kulminacyjnym momencie. Byłem pod wrażeniem umiejętności połączenia aktorstwa wysokiej próby z wytrzymałością fizyczną i dopracowanym warsztatem tanecznym. Szczególnie urzekła mnie niezwykle sugestywna i wysoce emocjonalna gra dwóch pięknych młodych kobiet (Nathalie Zietek, Katharina Huck), które niezwykle wiarygodnie weszły w fizyczną i mentalną interakcję z publicznością, która tego dnia chyba wyjątkowo mocno czuła się integralną częścią spektaklu. 

Wkraczające po młodzieży na scenę pokolenie 50+ uosabiane przez Jessa Curtisa i Angusa McLeana Balberniego nie spetryfikowało publiczności a wręcz pobudziło ją dodatkowo, wielokrotnie wywołując na widowni salwy śmiechu. Wybitnie komiczny duet, który świetnie sobie poradził z przedstawieniem wszelkich bolączek mężczyzn w sile wieku, świadomych swoich ograniczeń ale wciąż prących w kierunku domniemanej realizacji często nieokreślonych pragnień. W ich przypadku taniec był bardziej zamierzoną przepychanką połączoną z recytacją i gagami, choć z pewnością możliwości Jessa Curtisa są bardzo duże (co można było zobaczyć podczas jego publicznej rozgrzewki).

Oprawa muzyczna spektaklu była bardzo eklektyczna, co było konieczne dla wiarygodnego ukazania realiów funkcjonowania dwóch pokoleń ludzi, postaci, artystów. Od ciężkiej, chropowatej elektroniki w kierunku klasycznego rocka.

Ze Studio Słodownia na poziomie trzecim Starego Browaru wychodziłem zaskoczony własną reakcją – do tej pory raczej tanecznego sceptyka, który nagle odniósł wrażenie uczestnictwa w czymś niezwykle zaangażowanym, społecznie przekrojowym i pobudzającym do myślenia.


Jędrzej Franek

Future Shorts w Rialto



Przy okazji obecności Stacji na jesiennych Future Shorts w jednym z naszych ulubionych kin, pokusiliśmy się o publikację kolejnego artykułu w formie dwugłosu - po raz kolejny możecie zapoznać się z opinią zaprzyjaźnionego z PG Jana Byczkowskiego.

Hall Kina Rialto zapełniał się wieczorem 14 listopada stopniowo, ale już na kilka minut przed rozpoczęciem pokazu wręcz pękał w szwach, co świadczy o tym, że warto inwestować w krotki metraż w Poznaniu, zwłaszcza w klimatycznych kinach studyjnych, których idea ma się w naszym mieście całkiem dobrze.

Za zaproszenie na Future Shorts chcielibyśmy podziękować prężnie działającej w sferze przedsięwzięć multimedialnych i interdyscyplinarnych Fundacji AD ARTE, której twarzą - jako możecie ujrzeć na materiale przez nas przygotowanym jest Weronika Drzewińska. Lada moment rozpoczyna się kolejny event organizowany przez Fundację - mówię tutaj o projekcie Vivi Motion, czyli cyklu spotkań, warsztatów, projekcji, wystaw i koncertów, które w swym audiowizualnym charakterze zaaranżowane zostaną w popularnych poznańskich instytucjach, stricte bądź też pośrednio, lub pozytywnie-ubocznie działających w obszarze kultury (WSNHiD, Kino Rialto, Kluboksięgarnia Głośna).

Wracając do ubiegłotygodniowych szortów w Rialto naprawdę nie sposób być entuzjastycznie nastawionym do kolejnych takich przedsięwzięć i przyszłorocznej odsłony. Selekcja filmów przeprowadzona była z pietyzmem a każda propozycja przedstawiała odmienne spojrzenie na sposób narracji. 

Pierwszego filmu niestety nie widziałem, gdyż przygotowaliśmy poza salą wspomniany materiał wspólnie z Weroniką Drzewińską, tak więc polecam Wam odnieść się w tym wypadku do opinii Jana, ale podczas wyświetlania całej reszty siedziałam już wygodnie rozparty w fotelu.

Nie tylko mnie urzekła intensywna narracja rodem z videoklipów czy trailerów, którą serwują na Henry Joost i Ariel Schulman w Krótkiej Historii Johna Baldessariego. Następnie lądujemy we współczesnej choć mentalnie jakby tatcherowskiej Wielkiej Brytanii emocjonalnego rozbicia i niespełnionych ambicji skonfrontowanej ze współczesnym pokoleniem milczącego buntu. Obserwując obraz kryzysu rodzicielstwa zdajemy sobie ostatecznie sprawę z uniwersalnej potrzeby międzypokoleniowego dialogu (Rite). Trudny w ocenie wydaje się Czarny balonik - z pewnością nieokreślone do końca przesłanie jest w bardzo plastyczny sposób estetyzowane perspektywą narracji i miłą dla ucha ścieżką dźwiękową. (Gong - Zero The Hero And The Witch's Spell). Negatywny obraz konsekwencji ludzkich działań i inercji przedstawiono natomiast w niemiecko-szwajcarskim Auf Der Strecke, można wręcz pokusić się o stwierdzenie, traktując rzecz z odpowiednim dystansem, że ten przykry film jest przestrogą bezpośrednio przed pokusą voyeuryzmu, a pośrednio przed... Zakochaniem.

Teraz możecie dla obiektywności przekazu przeczytać co o FS sądzi Jan:


Future Shorts 2012

Nie oszukujmy się - wielkim krytykiem filmowym nie jestem i nie będę. Zwykłem dzielić filmy z grubsza na te dobre i niedobre, odbieram je bardzo subiektywnie, zamiast bawić się w zdystansowanego obserwatora. Los bywa jednak przekorny i w pewien zimny środowy wieczór pojawiłem się w kinie Rialto, by wraz z jednym z filarów Stacja Poznań Główny obejrzeć pięć krótkometrażowych produkcji i dać świadectwo.

Co przegapiliście? Po pierwsze “Cafe Regular, Cairo”, film ukazujący rozmowę pary w jednej z egipskich kawiarni. Mój problem z tym obrazem polega na tym, że nie wyniosłem z niego wrażeń innych niż spostrzeżenia dotyczące roli seksu i prywatności w kulturze islamskiej. Co w takim razie widzą w nim ludzie z tamtego kręgu kulturowego?

“Krótka Historia Johna Baldessari” to z kolei film, który spodobał mi się najbardziej. Zgodnie z zasadą, że lepiej zrobić dzieło krótkie, lecz intensywne, trwa on ok. 5 minut, serwując w zamian zawrotne tempo, zabawę obrazem i dźwiękiem oraz narrację w wykonaniu Toma Waitsa. To trzeba zobaczyć, najlepiej wielokrotnie (jest na Youtube pod właściwym tytułem - “A Brief Story of John Baldessari”).

“Rite” Michaela Pearce’a pokazuje konfrontację angielskiej, tradycjonalistycznej klasy niższej ze współczesnością, której jednym z filarów jest akceptacja dla mniejszości. Konflikt między tymi dwoma światami przedstawiony jest w relacjach ojca - alkoholika z nizin oraz syna, który, jak sam twierdzi, należy do alternatywy.

“The Black Baloon” - z tym obrazem to dopiero kłopot. Rozumiem, że śmieszny koncept, bohaterem jest balonik, w dodatku czarny więc trochę inny. Ale nawet kilkanaście minut oglądania jego przygód jest co najmniej średnio interesujące, jeśli nie gorzej. W dodatku wpływ balonika na ludzi, do których trafia wydaje się być marginalny bądź żaden, więc cała potencjalna magia takiego bohatera ulatuje z filmu jak z... pękniętego balona.

Na deser zostało dzieło bodajże najdłuższe z piątki, a zarazem najbardziej znane szerszej publiczności (wg słów przedstawicielki Ad Arte). “Auf Der Strecke” nie jest dziełem przyjemnym do oglądania, ale jest to intencja autorów. Wdziera się ono w psychikę zwykłego zdawałoby się człowieka i pokazuje, jak działanie pod wpływem emocji może nieodwracalnie zamienić nasze życie w piekło. Pytania o konsekwencje naszych czynów oraz odpowiedzialność człowieka za siebie i za innych zostają bez odpowiedzi, a kolory po wyjściu z kina dziwnie blakną.

Podsumowanie będzie krótkie, jako i  filmy. Warto pójść na Future Shorts - dla zasiedziałych poznaniaków okazja będzie w przyszłym roku, pozostali mogą wybrać się do innych miast, gdzie odbywał się będzie festiwal. I pamiętajcie - zaufanie do moich opinii jest zagraniem ryzykownym, więc lepiej przekonać się na własne oczy.

Jan Byczkowski


Oby więcej imprez tego typu miało miejsce w Poznaniu - i faktycznie taki jest chyba obecny trend, ponieważ w tym samym praktycznie czasie poznaniacy mogli brać udział w innym projekcie krótkometrażowym, mam na myśli tutaj Pokazy Szortów W Starym Kinie.

Z niecierpliwością czekamy więc na Vivi Motion i obiecujemy jeszcze bardziej przekrojową działalność blogową ze względu na to, że Stacja to już nie tylko ja i Sandra...

Jędrzej Franek


poniedziałek, 19 listopada 2012

Jaki Poznań Główny? Odsłona druga



Wszyscy wiemy, że łatwo jest krytykować, co jednak się stanie, gdy uwagi są jak najbardziej zasadne, a osoby odpowiedzialne nie przyjmują ich do wiadomości? Ludzie wtedy wychodzą na ulice, w tym przypadku akurat na dworzec.

Jakiś czas temu powstała inicjatywa Jaki Poznań Główny?, skupiająca osoby, którym los dworca PKP w naszym mieście nie jest obojętny. Część z Was być może nie zauważyła fuszerek związanych z budynkiem. Wąskie schody, nierówne podłoże, za niskie perony to nasza codzienność. Usterki zwłaszcza widoczne są, gdy powrócimy z Wrocławia, Krakowa, czy Warszawy. Dlaczego Poznań ma być gorszy od innych miast?

W sobotę kilka osób zebrało się w nowym budynku dworca i ruszyło, by udokumentować wszystkie peronowe błędy. Był wśród nich Paweł Sowa, który jest inicjatorem całej akcji, poświęcającym swój wolny czas na walkę o lepszy wygląd stacji Poznań Główny. Poprosiliśmy go więc o kilka słów komentarza, które pragniemy Wam przedstawić:

Ideą dzisiejszego spotkania było pokazanie niefunkcjonalości dworca poznańskiego, w sposób szczególny "remontowanych" peronów. Od dłuższego czasu krytykujemy estetykę wykonania robót oraz zastosowanych materiałów, przede wszystkim tandetną, szpetną i nietrwałą kostkę betonową typu bauma (pozbruk). O tym, że nie nadaje się ona do takich powierzchni, może przekonać się każdy odwiedzający dworzec. Deformacje po zaledwie kilku miesiącach od położenia, hałas wywoływany turkotaniem kółek walizek o nierówną nawierzchnię, brud łatwo "wsiąkający" w betonową strukturę. To nie jest tylko kwestia estetyki, lecz w coraz większym stopniu - funkcjonalności. Chcieliśmy to pokazać na zdjęciach i filmiku video. Każdy pasażer oprócz tandetnej nawierzchni peronowej zmaga się, bowiem z niedostateczną ilością miejsca (zbyt wąskie perony do tego zastawione betonowymi słupami konstrukcji parkingowej), brakiem ciągów komunikacyjnych i chaosem informacyjnym, nieprzyjaznym otoczeniem - szpetne i niewygodne metalowe siedziska, przypadkowo ustawiona mała architektura, wreszcie wąskimi gardłami - schodami do nowego dworca (ruchome tylko w górę) oraz schodami do starego tunelu (wąskie wejście zatarasowane wyświetlaczami). Całości dopełnia wiele innych błędów popełnionych już na etapie projektowania - dla przykładu trudno dostępne windy z poziomu peronów, oddalone od głównej ich części.
Przykro, że nikt w PKP o tym nie pomyślał. W chwili obecnej trudno o bardziej rozwalony koncepcyjnie i funkcjonalnie obiekt dworca w Polsce. To jest dla nas sytuacja nie do zaakceptowania, dlatego zamierzamy podejmować kolejne działania w ramach inicjatywy "Jaki Poznań Główny?"


Jeśli Wy również drodzy pasażerowie odczuwacie irytację związaną z obecnym wyglądem dworca odwiedźcie stronę jakipoznanglowny.pl i zaangażujcie się w kolejną akcję.

Tylko wspólnie możemy coś zmienić.

Naszą rozszerzoną galerię z wydarzenia znajdziecie tutaj.


Sandra Grobelna











piątek, 9 listopada 2012

Warsztaty z Juniorem




Fundacja Junior powstała w 2011 roku stawiając sobie za cel dobro dzieci. Po ponad roku działalności widać wyraźnie, że z tego zamiaru się wywiązuje.

Podopiecznymi fundacji są dzieci mające problemy w szkole. Jak wiemy korepetycje i różnego rodzaju pomoc jest kosztowna  - Junior wyszedł więc problemowi naprzeciw. Wolontariusze są wsparciem dla uczniów, nie tylko odrabiają z nimi lekcje, ale również uczestniczą w warsztatach, które organizują różne organizacje, ostatnio także my.

Uważamy, iż zamiłowanie do kultury oraz tradycji warto rozbudzić już na początku edukacji młodego człowieka, dlatego też postanowiliśmy opowiedzieć o Poznaniu w kontekście nadchodzącego święta. Dzięki wsparciu Juniora przekazanie wiadomości na temat historii miasta było możliwe. Cieszy nas podejście szkół, w których byliśmy. Widać wyraźnie, że zajęcia pozalekcyjne stały się istotne, a dzieci z problemami z nauką nie są skreślane. Mają one swoje zainteresowania i żywo reagowały na opowieść o świętym Marcinie, o którym będziemy jeszcze wspominać.


Z mojej strony też podzielę się wrażeniami: pozytywnymi wrażeniami kogoś kto zawsze uważał się za... Mizantropa (no może przesadzam). Miałem drobne obawy przed warsztatami, czy spodoba się to wszystko dzieciom i mnie samemu, ale odbiór wydarzenia przerósł moje oczekiwania i potwierdził, że nie duża frekwencja buduje event, ale zaangażowanie, dobra atmosfera i chęć współpracy. Każdy z nas nauczył się podczas tych dwóch spotkań z historią i plastyką czegoś ważnego. Jest satysfakcja.  J.

Jeśli jesteście i Wy zainteresowani wolontariatem to zapraszamy na stronę Juniora http://fundacjajunior.pl . Znajdziecie tam wszelkie szczegóły. Tylko pamiętajcie to wciąga!

Sandra Grobelna


środa, 31 października 2012

Cyganeria - Opera hipsterów



Giacomo Puccini z pewnością zdziwiłby się kogo dzisiaj określa się mianem bohemy - w dość szerokim znaczeniu tego słowa, rzecz jasna. Lecz spójrzmy, rzeczywiście wszystko się zgadza: młodzi, dystansujący się od intelektualnego tłumu, bądź też mainstreamu, wyraziście eksponujący swoją oryginalność. Z tymi określeniami swoich osób Rodolfo, Marcello i reszta towarzystwa pewnie by się zgodzili.

Tylko nie specjalnie pasowałaby do nich metka vintage. Owszem większość bohaterów słynnej opery tak wygląda, i tak żyje, ale nie wynika to w wielkim stopniu z ich świadomego wyboru. Trudno bowiem doszukiwać się artyzmu podstawowej egzystencji kiedy w grzbiet chłodno a i do garnka nie ma co włożyć. Czym innym jest radość duszy, tej energii XIX-wiecznej bohemie nie odmówi nikt.


28.10.2012 r.


Chciałem pokazać Cyganerię jako bajkę dla dorosłych, starałem się pokazać postaci jako młodych dojrzałych ludzi pomiędzy 18 a 25 rokiem życia, kiedy nadal wierzy się we wspaniałą utopię życia. Cokolwiek się zrobi, będzie to fantastyczne, nie ma żadnych problemów nikt nie umrze.


Ran Arthur Braun, reżyser w rozmowie z Malwiną Poznaniak (program do spektaklu)


Jak mówi czasem obecna amerykańska młodzież - YOLO (You Only Live Once). Choć z pewnością rasowi hipsterzy kpią z tej strywializowanej formuły, która wykorzystywana jest głównie w zinfantylizowanych środowiskach i jest obiektem internetowych drwin. Sama podstawa tej konstrukcji myślowej jednak doskonale oddaje losy bohaterów (także w zamyśle reżysera), z którymi ja spotkałem się po raz pierwszy parę dni temu w poznańskim Teatrze Wielkim.

Nie czuję się operowym krytykiem, zbyt mało jeszcze w swoim życiu widziałem i przeczytałem i byłoby znaczącym pokazem hipokryzji oddawać się tu pseudonaukowym wywodom. Mogę jednak odnieść się do całokształtu moich doznań widza z Teatru Wielkiego i wypowiedzieć się jako amatorski wielbiciel twórczości Pucciniego.

Dwa lata dość intensywnej przygody z operą i wciąż pozostaję pod wpływem efektu pierwszeństwa - największe wrażenie zrobiła na mnie pierwszy spektakl, który miałem przyjemność oglądać w Teatrze Wielkim im. Stanisława Moniuszki. Tosca, bo o niej mówię, to dla mnie pokaz absolutnego kunsztu kompozytora, kunsztu, któremu nie każdy śpiewak może sprostać. Dlaczego wspominam o kolejnej po Cyganerii operze Pucciniego? Otóż dlatego, że jest ona moim osobistym prawidłem, i jego klasyczny charakter jako kompletnego spektaklu w naszym Teatrze Wielkim jest dla mnie wyznacznikiem tworzywa artystycznego tej gałęzi sztuki. Tylko podczas Toski przechodziły mi ciarki po plecach i przechodzą za każdym razem, kiedy słucham sztandarowych arii dzieła (że wspomnę chociażby E lucevan le stelle - w wykonaniu zarówno Luciano Pavarottiego, Placido Domingo jak i... Genialnego polskiego solisty Tomasza Kuka).

Perfekcja Toski nie wynika jedynie z  muzycznej kompozycji Pucciniego, ale też ogromnej i wiekopomnej pracy dwóch słynnych librecistów - Luigi Illica i Giuseppe Giacosa są autorami muzycznych scenariuszy obu dzieł. Pierwszy z nich, lekkoduszny i liryczny Illica, drugi, obdarzony umysłem dramaturga Giacosa kalibrował wspólną pracę, razem tworzyli niezapomniany w dziejach opery literacki duet.

Tę niesłychaną konsekwencję i symbiozę dźwięków daje się odczuć oglądając Cyganerię. Dla mnie jednak, bardziej laika niż wykształconego specjalisty, w dużej mierze warstwa muzyczna tego dzieła składa się z dźwięków tła. Wyłączając oczywiście charakterystyczne momenty w postaci arii Rodolfo, Mimi czy Musetty. Jest to jedynie mój subiektywny osąd, każdy może przecież orzec, że muzyczna homogeniczność La Bohème jest przejawem szczytowej formy włoskiego kompozytora. Dla mnie Tosca po prostu nigdy, przenigdy się nie zestarzeje, jest 'hitem' nawet na miarę dzisiejszych czasów i standardów.

Wracając do libretta. Jak każda niemal opera, Cyganeria jest prostą historią, w tym wypadku podzieloną na cztery akty. Opowiada o artystycznym ubóstwie młodych twórców z różnych dziedzin, o dwóch wymiarach dramatycznej miłości (ognisty romans Marcello i Musetty, i tragiczne Love Story Rodolfo i Mimi z czającą się w tle nieubłaganą kostuchą). Widz skupia się bardziej na realizacji historii niż na samym jej przebiegu, który przecież jest dosyć sztampowy. Niezwykle ważny staje się dobór aktorów, kluczowych solistów. Nie chodzi tu jedynie o ich możliwości wokalne, ale też predyspozycje fizyczne. W spektaklu reżyserowanym przez Rana Arthura Brauna pojawił się jeden zgrzyt, który, o zgrozo, wywołał wręcz szum na widowni: mam na myśli wybór Sang-Jun Lee do pierwszoplanowej roli Rodolfo.

Koreański solista jest bez wątpienia utalentowanym śpiewakiem i nie odstawał od polskich partnerów w tym aspekcie (czego niestety nie mogłem powiedzieć oglądając Traviatę, w której wcielił się w rolę Alfreda...). Jego sceniczną miłością była Mimi grana przez Magdalenę Nowacką. Co wzbudziło niezamierzone poruszenie na widowni. Był to pewien komiczny dysonans. Sang-Jun Lee nie słynie z imponującego wzrostu, natomiast Magdalena Nowacka nie jest kobietą drobnej postury. Mówiąc prosto z mostu pomiędzy aktorami jest 10 cm różnicy we wzroście. W tę nieco mniej popularną stronę. Kiedy Rodolfo czule wyśpiewuje do Mimi, zwracając się do niej Maleńka, trudno się nie uśmiechnąć.

Nie mniej jednak ten niezamierzony zabawny akcent, potwierdza tylko formułę dzieła. Cyganeria jest tragikomedią. Co potwierdzają już zaplanowane sceny z udziałem męskiej części obsady odgrywane w skromnym mieszkanku bohemy.

Opera jest zagrana bardzo dobrze, jednak nie to naprawdę urzeka. Największym osiągnięciem premierowego spektaklu na deskach poznańskiej Opery jest jego warstwa estetyczna. Bardzo nieklasyczna, trzeba powiedzieć od razu. To może zniechęcać purystów, ja również podszedłem do tej realizacji z początkowym dystansem, jednak im dalej w las, tym sposób wykorzystania nowoczesnych technik audiowizualnych, dekoracje i interpretacja kostiumologiczna zaczynały mnie coraz bardziej łapać za serce. Współautorem koncepcji estetycznej spektaklu jest sam reżyser, nie zapominałbym również o doskonałej pracy jaką wykonała Elo Soode, odpowiedzialna właśnie za kostiumy (nieoczekiwany natłok żółtych sztormiaków w scenie zbiorowej przed , to robi ciekawe wrażenie).

Tosca Pucciniego była w Teatrze Wielkim monumentalna pod względem dekoracji, może nawet nieco przytłaczająca, Cyganeria jest zupełnie inna, sprawia wrażenie bardzo lekkiej i dynamicznej. Minimalizm był bardzo wysmakowany, nie nużył jak podczas spektaklu Demetrio w ubiegłym sezonie.

Jednego było mi szkoda podczas obcowania z hipsterami z 1830 r. - tego, że to spotkanie trwało tak krótko. Jeden antrakt, to za mało, zwłaszcza, że kawa parzona w Operze jest naprawdę świetna...

Polecam, polecam, polecam. Nie warto bać się Opery. Kto jeszcze sądzi, że to nudne, że to przeżytek,  niech zwalczy ten nieuzasadniony przesąd podczas obecności w Teatrze Wielkim, ja też kiedyś myślałem, że to nie dla mnie - do tej przyjemności trzeba w pewnym sensie dojrzeć (nie dopatrujcie się tutaj żadnej mojej próby wywyższania się). Dojrzeć nie w wieku, lecz jak owoc: stać się bardziej miękkim, złagodnieć, dojrzeć do tego by przestać się spieszyć i cieszyć się tym.

Tym jest właśnie Opera - przyjemnością braku pośpiechu.


Jędrzej Franek



wtorek, 30 października 2012

Przyjemność zgoła nieoczekiwana, czyli Bad Salvatore (wpis gościnny)


Poniedziałkowy wieczór. Mało irlandzka knajpa irlandzka (tagliatelle i śledzie w karcie). Studenckie piwo, niewątpliwy atut. A za plecami rozkłada się zespół. Prawdopodobnie kolejna studencka kapela, zagra parę piosenek, bardzo prawdopodobne, że same covery, czego nie lubię. Zespół nazywa się Bad Salvatore, ale tego dowiem się na samym końcu.

Zaczynają i od razu człowiek odwraca się w ich stronę, zamiast stoicko pokazywać plecy. Niby lekkie kompozycje, niby żadnej ekstrawagancji stylistycznej, tylko rock. Ale za to jaki! Moja pedantyczna dusza cieszy się, bo sprawiają mi zawód - żadnego fałszu. Wycyzelowane dźwięki. Ekspresja, naturalny luz pomieszany z transem. Drugi gitarzysta ze spuszczonym wzrokiem jak przedstawiciel nurtu shoegaze, skupiony na dźwiękach. Brzmi to wszystko jak klasyczny rock, skradający się momentami ku punkowej prostocie, a przez swoje doszlifowanie sprawiający wrażenie nieco zimnego.


Zaskakuje mnie przede wszystkim poziom i dobre nagłośnienie sekcji rytmicznej, basista i perkusista dają z siebie wiele (nie powiem wszystko, bo pewnie niejedno mają w zanadrzu). Gitarzyści nie ustępują w kunszcie, wystawieni na front zbierają większość uwagi. Uzupełnia te wszystkie wspaniałe dźwięki głos wokalisty, odpowiednio drapieżny, lecz bez przesady (skrzywdzony przez za słabe nagłośnienie). Teksty, proste, ale nie infantylne, nie wbijają się w pamięć, ale idealnie komponują się z muzyką.
           
I oto docieramy do końca. Po paru kompozycjach własnych, paru coverach i awangardowym finale w postaci interpretacji "Explosion" na rockowe instrumentarium, wreszcie po trzykrotnym bisowaniu zostaje ogłoszona przerwa. A ja ze smutkiem muszę pogratulować chłopakom i udać się do domu. Nie był to wieczór stracony, o nie.


Jan Byczkowski






środa, 24 października 2012

Nie taki beton straszny... Jak go nie malują



Beton uważam za jedną z najciekawszych materii konstrukcyjnych. Ciekawą ze względu na spektrum jego zastosowań i możliwość wydobycia z tej pozornie topornej masy swoistego piękna - dysponując oczywiście niebanalnym pomysłem, konkretnym zmysłem estetyki konstrukcyjnej i... Odwagą.


Chciałbym odwołać się w tym wpisie do przykładów infrastruktury miejskiego transportu publicznego, gdyż ujmowanie zagadnienia całościowo, chyba wykracza poza ramy rozsądnej długości tekstu.

Przystanki, pętle tramwajowe, perony, wiaty - to elementy miejskiej architektury, które istnieją gdzieś zazwyczaj poza obszarem naszego spostrzegania. Przyzwyczajamy się do ich brzydoty/sztampowości, są dla nas tak zunifikowanym elementem miejskiego krajobrazu jak znaki drogowe, czy płyty chodnikowe. Dzieje się tak, gdyż zazwyczaj są one przerażająco nudne, kolory citylightów nas przytłaczają, po czasie i na to przestajemy zwracać uwagę. Czym w takim wypadku będzie nietypowość? Moim zdaniem oryginalność takich elementów architektonicznych nie leży w pastelowych kolorkach czy też zaskakująco czystym obejściu samego przystanku (choć to też cieszy) - zwycięzcą jest forma, choćby zupełnie bezpłciowa kolorystycznie. Kolor wręcz nie jest wtedy jej cechą, jest nią faktura. Który materiał wtedy wygrywa? Beton. Beton wygrywa nawet z metalem, który niestety aby był efektowny jako tworzywo w tym wypadku musiałby być drogi, masywny, jednym słowem szlachetny, lub szlachetnie obrobiony.

Mamy w Poznaniu już jeden pomnik betonowej infrastruktury komunikacyjnej - jest to dworzec autobusowy na Osiedlu Sobieskiego. Spieszę z odpowiedzią na głosy sprzeciwu: nie nie podoba mi się on, ale jest wyrazem pewnej odwagi. Nie zdecydowano się bowiem na całkowicie odarcie go z surowego betonowego uroku, serwując tylko gdzieniegdzie maskownice, płyty w kolorze grafitowym lub empekowskiej zieleni. Jest więc pewien przykład, nazwijmy go dobrym.



Oddana do użytku z dużym poślizgiem nowa, poznańska, betonowa megastruktura - tunel tramwajowy na Franowo jest negatywnym symbolem naszych czasów. Pisałem o pozytywnej roli nowych podziemnych przystanków, które uwieczniliśmy na zdjęciach i z tego się nie wycofuję, bo tworzą one nowy standard estetyczny w naszym mieście. Problemem jest to, co na powierzchni ziemi, a konkretnie u obu wylotów tunelu. Tam gdzie prawdopodobnie w minionym okresie i to zarówno w Polsce, w Estonii czy w Rosji konsekwentnie użyto by betonu, prawdopodobnie dając upust ideologicznie zniewolonym, ale artystycznie czułym duchom umysłu, w dniu dzisiejszym w Poznaniu użyto innych materiałów.

Nie oszukujmy się, lata powojenne, aż do późnych lat 80-tych były złotym wiekiem modernizmu czy też brutalizmu (w którym to beton jest materiałem podstawowym). W latach 90-tych nie wynaleziono w architekturze niestety NIC ciekawego. W Polsce to epoka pseudo wieżowców pokrytych oknami na pełne lustro - najlepiej w fioletowym, bądź różowym odcieniu, towarzyszą temu kolorowe metalurgiczne wygibasy - wszystko co może być udziwnione i docieplone styropianem, otrzyma to gratis. W architekturze był to niechlubny czas przerostu formy nad treścią i w bloku postsowieckim tzw. zachłyśnięcia się osiągnięciami zachodniego konsumpcjonizmu. Niestety tak jak osławiony zachodni konsumpcjonizm wyparł te potworki designu, tak u nas wciąż mają się dobrze, a projekty naziemnych przystanków na trasie na Franowo udowadniają mi, że idea tworzenia ad hoc, bez pomysłu i kompleksowego planu jest wiecznie żywa.


Tam gdzie i tak mnóstwo jest betonu, nie warto obawiać się wykorzystać go jeszcze odrobinę więcej, ale dla odmiany nadając jeszcze danemu obiektowi inną funkcję poza użytkową. 

Publiczna struktura z betonu może być dziełem sztuki użytkowej - udowodnił to Wrocław projektując nowe elementy Zintegrowanego Węzła Przesiadkowego (przystanek na osiedlu Lecha, również jest takim węzłem). Efekty możemy zobaczyć na zdjęciach, a jakość projektu potwierdza nominacja tej realizacji do prestiżowej nagrody World Architecture Festival, ostatecznie wrocławski projekt wyprzedził nowy port lotniczy w tureckim Bodrum - także surowy i minimalistyczny, ważny jest jednak sam fakt nominacji.



O ile przyjemniej byłoby przesiadać się na takim przystanku. Oczywiście nie każdy zaakceptuje takie wzornictwo, wielu może je uznać za przytłaczające i smutne, bo betonowe. Wystarczy jednak dokładnie się mu przyjrzeć: uczyniono wszystko by ten beton był, choć to może złe słowa - zwiewny i lekki, nawet sympatyczny przez intrygujące i niebanalne oświetlenie. Ktoś powie, że to futuryzm rodem z radzieckich pawilonów dawnych EXPO - no cóż, może coś w tym jest, ale ja to w nim lubię.

Może dla odmiany czerpmy więc estetyczne koncepcje nawet z epoki komunizmu, bez strachu, że nas pogryzą, zamiast tworzyć nieforemną blaszaną chałę, tkwiącą gdzieś w architektonicznie przegranych latach 90-tych. Przede wszystkim patrzmy jednak co dobrego w sferze designu dzieje się w innych polskich miastach i dlaczego nie dzieje się to w stolicy (ponoć) polskiego wzornictwa.

Jędrzej Franek