Get the flash player here: http://www.adobe.com/flashplayer

środa, 31 października 2012

Cyganeria - Opera hipsterów



Giacomo Puccini z pewnością zdziwiłby się kogo dzisiaj określa się mianem bohemy - w dość szerokim znaczeniu tego słowa, rzecz jasna. Lecz spójrzmy, rzeczywiście wszystko się zgadza: młodzi, dystansujący się od intelektualnego tłumu, bądź też mainstreamu, wyraziście eksponujący swoją oryginalność. Z tymi określeniami swoich osób Rodolfo, Marcello i reszta towarzystwa pewnie by się zgodzili.

Tylko nie specjalnie pasowałaby do nich metka vintage. Owszem większość bohaterów słynnej opery tak wygląda, i tak żyje, ale nie wynika to w wielkim stopniu z ich świadomego wyboru. Trudno bowiem doszukiwać się artyzmu podstawowej egzystencji kiedy w grzbiet chłodno a i do garnka nie ma co włożyć. Czym innym jest radość duszy, tej energii XIX-wiecznej bohemie nie odmówi nikt.


28.10.2012 r.


Chciałem pokazać Cyganerię jako bajkę dla dorosłych, starałem się pokazać postaci jako młodych dojrzałych ludzi pomiędzy 18 a 25 rokiem życia, kiedy nadal wierzy się we wspaniałą utopię życia. Cokolwiek się zrobi, będzie to fantastyczne, nie ma żadnych problemów nikt nie umrze.


Ran Arthur Braun, reżyser w rozmowie z Malwiną Poznaniak (program do spektaklu)


Jak mówi czasem obecna amerykańska młodzież - YOLO (You Only Live Once). Choć z pewnością rasowi hipsterzy kpią z tej strywializowanej formuły, która wykorzystywana jest głównie w zinfantylizowanych środowiskach i jest obiektem internetowych drwin. Sama podstawa tej konstrukcji myślowej jednak doskonale oddaje losy bohaterów (także w zamyśle reżysera), z którymi ja spotkałem się po raz pierwszy parę dni temu w poznańskim Teatrze Wielkim.

Nie czuję się operowym krytykiem, zbyt mało jeszcze w swoim życiu widziałem i przeczytałem i byłoby znaczącym pokazem hipokryzji oddawać się tu pseudonaukowym wywodom. Mogę jednak odnieść się do całokształtu moich doznań widza z Teatru Wielkiego i wypowiedzieć się jako amatorski wielbiciel twórczości Pucciniego.

Dwa lata dość intensywnej przygody z operą i wciąż pozostaję pod wpływem efektu pierwszeństwa - największe wrażenie zrobiła na mnie pierwszy spektakl, który miałem przyjemność oglądać w Teatrze Wielkim im. Stanisława Moniuszki. Tosca, bo o niej mówię, to dla mnie pokaz absolutnego kunsztu kompozytora, kunsztu, któremu nie każdy śpiewak może sprostać. Dlaczego wspominam o kolejnej po Cyganerii operze Pucciniego? Otóż dlatego, że jest ona moim osobistym prawidłem, i jego klasyczny charakter jako kompletnego spektaklu w naszym Teatrze Wielkim jest dla mnie wyznacznikiem tworzywa artystycznego tej gałęzi sztuki. Tylko podczas Toski przechodziły mi ciarki po plecach i przechodzą za każdym razem, kiedy słucham sztandarowych arii dzieła (że wspomnę chociażby E lucevan le stelle - w wykonaniu zarówno Luciano Pavarottiego, Placido Domingo jak i... Genialnego polskiego solisty Tomasza Kuka).

Perfekcja Toski nie wynika jedynie z  muzycznej kompozycji Pucciniego, ale też ogromnej i wiekopomnej pracy dwóch słynnych librecistów - Luigi Illica i Giuseppe Giacosa są autorami muzycznych scenariuszy obu dzieł. Pierwszy z nich, lekkoduszny i liryczny Illica, drugi, obdarzony umysłem dramaturga Giacosa kalibrował wspólną pracę, razem tworzyli niezapomniany w dziejach opery literacki duet.

Tę niesłychaną konsekwencję i symbiozę dźwięków daje się odczuć oglądając Cyganerię. Dla mnie jednak, bardziej laika niż wykształconego specjalisty, w dużej mierze warstwa muzyczna tego dzieła składa się z dźwięków tła. Wyłączając oczywiście charakterystyczne momenty w postaci arii Rodolfo, Mimi czy Musetty. Jest to jedynie mój subiektywny osąd, każdy może przecież orzec, że muzyczna homogeniczność La Bohème jest przejawem szczytowej formy włoskiego kompozytora. Dla mnie Tosca po prostu nigdy, przenigdy się nie zestarzeje, jest 'hitem' nawet na miarę dzisiejszych czasów i standardów.

Wracając do libretta. Jak każda niemal opera, Cyganeria jest prostą historią, w tym wypadku podzieloną na cztery akty. Opowiada o artystycznym ubóstwie młodych twórców z różnych dziedzin, o dwóch wymiarach dramatycznej miłości (ognisty romans Marcello i Musetty, i tragiczne Love Story Rodolfo i Mimi z czającą się w tle nieubłaganą kostuchą). Widz skupia się bardziej na realizacji historii niż na samym jej przebiegu, który przecież jest dosyć sztampowy. Niezwykle ważny staje się dobór aktorów, kluczowych solistów. Nie chodzi tu jedynie o ich możliwości wokalne, ale też predyspozycje fizyczne. W spektaklu reżyserowanym przez Rana Arthura Brauna pojawił się jeden zgrzyt, który, o zgrozo, wywołał wręcz szum na widowni: mam na myśli wybór Sang-Jun Lee do pierwszoplanowej roli Rodolfo.

Koreański solista jest bez wątpienia utalentowanym śpiewakiem i nie odstawał od polskich partnerów w tym aspekcie (czego niestety nie mogłem powiedzieć oglądając Traviatę, w której wcielił się w rolę Alfreda...). Jego sceniczną miłością była Mimi grana przez Magdalenę Nowacką. Co wzbudziło niezamierzone poruszenie na widowni. Był to pewien komiczny dysonans. Sang-Jun Lee nie słynie z imponującego wzrostu, natomiast Magdalena Nowacka nie jest kobietą drobnej postury. Mówiąc prosto z mostu pomiędzy aktorami jest 10 cm różnicy we wzroście. W tę nieco mniej popularną stronę. Kiedy Rodolfo czule wyśpiewuje do Mimi, zwracając się do niej Maleńka, trudno się nie uśmiechnąć.

Nie mniej jednak ten niezamierzony zabawny akcent, potwierdza tylko formułę dzieła. Cyganeria jest tragikomedią. Co potwierdzają już zaplanowane sceny z udziałem męskiej części obsady odgrywane w skromnym mieszkanku bohemy.

Opera jest zagrana bardzo dobrze, jednak nie to naprawdę urzeka. Największym osiągnięciem premierowego spektaklu na deskach poznańskiej Opery jest jego warstwa estetyczna. Bardzo nieklasyczna, trzeba powiedzieć od razu. To może zniechęcać purystów, ja również podszedłem do tej realizacji z początkowym dystansem, jednak im dalej w las, tym sposób wykorzystania nowoczesnych technik audiowizualnych, dekoracje i interpretacja kostiumologiczna zaczynały mnie coraz bardziej łapać za serce. Współautorem koncepcji estetycznej spektaklu jest sam reżyser, nie zapominałbym również o doskonałej pracy jaką wykonała Elo Soode, odpowiedzialna właśnie za kostiumy (nieoczekiwany natłok żółtych sztormiaków w scenie zbiorowej przed , to robi ciekawe wrażenie).

Tosca Pucciniego była w Teatrze Wielkim monumentalna pod względem dekoracji, może nawet nieco przytłaczająca, Cyganeria jest zupełnie inna, sprawia wrażenie bardzo lekkiej i dynamicznej. Minimalizm był bardzo wysmakowany, nie nużył jak podczas spektaklu Demetrio w ubiegłym sezonie.

Jednego było mi szkoda podczas obcowania z hipsterami z 1830 r. - tego, że to spotkanie trwało tak krótko. Jeden antrakt, to za mało, zwłaszcza, że kawa parzona w Operze jest naprawdę świetna...

Polecam, polecam, polecam. Nie warto bać się Opery. Kto jeszcze sądzi, że to nudne, że to przeżytek,  niech zwalczy ten nieuzasadniony przesąd podczas obecności w Teatrze Wielkim, ja też kiedyś myślałem, że to nie dla mnie - do tej przyjemności trzeba w pewnym sensie dojrzeć (nie dopatrujcie się tutaj żadnej mojej próby wywyższania się). Dojrzeć nie w wieku, lecz jak owoc: stać się bardziej miękkim, złagodnieć, dojrzeć do tego by przestać się spieszyć i cieszyć się tym.

Tym jest właśnie Opera - przyjemnością braku pośpiechu.


Jędrzej Franek



wtorek, 30 października 2012

Przyjemność zgoła nieoczekiwana, czyli Bad Salvatore (wpis gościnny)


Poniedziałkowy wieczór. Mało irlandzka knajpa irlandzka (tagliatelle i śledzie w karcie). Studenckie piwo, niewątpliwy atut. A za plecami rozkłada się zespół. Prawdopodobnie kolejna studencka kapela, zagra parę piosenek, bardzo prawdopodobne, że same covery, czego nie lubię. Zespół nazywa się Bad Salvatore, ale tego dowiem się na samym końcu.

Zaczynają i od razu człowiek odwraca się w ich stronę, zamiast stoicko pokazywać plecy. Niby lekkie kompozycje, niby żadnej ekstrawagancji stylistycznej, tylko rock. Ale za to jaki! Moja pedantyczna dusza cieszy się, bo sprawiają mi zawód - żadnego fałszu. Wycyzelowane dźwięki. Ekspresja, naturalny luz pomieszany z transem. Drugi gitarzysta ze spuszczonym wzrokiem jak przedstawiciel nurtu shoegaze, skupiony na dźwiękach. Brzmi to wszystko jak klasyczny rock, skradający się momentami ku punkowej prostocie, a przez swoje doszlifowanie sprawiający wrażenie nieco zimnego.


Zaskakuje mnie przede wszystkim poziom i dobre nagłośnienie sekcji rytmicznej, basista i perkusista dają z siebie wiele (nie powiem wszystko, bo pewnie niejedno mają w zanadrzu). Gitarzyści nie ustępują w kunszcie, wystawieni na front zbierają większość uwagi. Uzupełnia te wszystkie wspaniałe dźwięki głos wokalisty, odpowiednio drapieżny, lecz bez przesady (skrzywdzony przez za słabe nagłośnienie). Teksty, proste, ale nie infantylne, nie wbijają się w pamięć, ale idealnie komponują się z muzyką.
           
I oto docieramy do końca. Po paru kompozycjach własnych, paru coverach i awangardowym finale w postaci interpretacji "Explosion" na rockowe instrumentarium, wreszcie po trzykrotnym bisowaniu zostaje ogłoszona przerwa. A ja ze smutkiem muszę pogratulować chłopakom i udać się do domu. Nie był to wieczór stracony, o nie.


Jan Byczkowski






środa, 24 października 2012

Nie taki beton straszny... Jak go nie malują



Beton uważam za jedną z najciekawszych materii konstrukcyjnych. Ciekawą ze względu na spektrum jego zastosowań i możliwość wydobycia z tej pozornie topornej masy swoistego piękna - dysponując oczywiście niebanalnym pomysłem, konkretnym zmysłem estetyki konstrukcyjnej i... Odwagą.


Chciałbym odwołać się w tym wpisie do przykładów infrastruktury miejskiego transportu publicznego, gdyż ujmowanie zagadnienia całościowo, chyba wykracza poza ramy rozsądnej długości tekstu.

Przystanki, pętle tramwajowe, perony, wiaty - to elementy miejskiej architektury, które istnieją gdzieś zazwyczaj poza obszarem naszego spostrzegania. Przyzwyczajamy się do ich brzydoty/sztampowości, są dla nas tak zunifikowanym elementem miejskiego krajobrazu jak znaki drogowe, czy płyty chodnikowe. Dzieje się tak, gdyż zazwyczaj są one przerażająco nudne, kolory citylightów nas przytłaczają, po czasie i na to przestajemy zwracać uwagę. Czym w takim wypadku będzie nietypowość? Moim zdaniem oryginalność takich elementów architektonicznych nie leży w pastelowych kolorkach czy też zaskakująco czystym obejściu samego przystanku (choć to też cieszy) - zwycięzcą jest forma, choćby zupełnie bezpłciowa kolorystycznie. Kolor wręcz nie jest wtedy jej cechą, jest nią faktura. Który materiał wtedy wygrywa? Beton. Beton wygrywa nawet z metalem, który niestety aby był efektowny jako tworzywo w tym wypadku musiałby być drogi, masywny, jednym słowem szlachetny, lub szlachetnie obrobiony.

Mamy w Poznaniu już jeden pomnik betonowej infrastruktury komunikacyjnej - jest to dworzec autobusowy na Osiedlu Sobieskiego. Spieszę z odpowiedzią na głosy sprzeciwu: nie nie podoba mi się on, ale jest wyrazem pewnej odwagi. Nie zdecydowano się bowiem na całkowicie odarcie go z surowego betonowego uroku, serwując tylko gdzieniegdzie maskownice, płyty w kolorze grafitowym lub empekowskiej zieleni. Jest więc pewien przykład, nazwijmy go dobrym.



Oddana do użytku z dużym poślizgiem nowa, poznańska, betonowa megastruktura - tunel tramwajowy na Franowo jest negatywnym symbolem naszych czasów. Pisałem o pozytywnej roli nowych podziemnych przystanków, które uwieczniliśmy na zdjęciach i z tego się nie wycofuję, bo tworzą one nowy standard estetyczny w naszym mieście. Problemem jest to, co na powierzchni ziemi, a konkretnie u obu wylotów tunelu. Tam gdzie prawdopodobnie w minionym okresie i to zarówno w Polsce, w Estonii czy w Rosji konsekwentnie użyto by betonu, prawdopodobnie dając upust ideologicznie zniewolonym, ale artystycznie czułym duchom umysłu, w dniu dzisiejszym w Poznaniu użyto innych materiałów.

Nie oszukujmy się, lata powojenne, aż do późnych lat 80-tych były złotym wiekiem modernizmu czy też brutalizmu (w którym to beton jest materiałem podstawowym). W latach 90-tych nie wynaleziono w architekturze niestety NIC ciekawego. W Polsce to epoka pseudo wieżowców pokrytych oknami na pełne lustro - najlepiej w fioletowym, bądź różowym odcieniu, towarzyszą temu kolorowe metalurgiczne wygibasy - wszystko co może być udziwnione i docieplone styropianem, otrzyma to gratis. W architekturze był to niechlubny czas przerostu formy nad treścią i w bloku postsowieckim tzw. zachłyśnięcia się osiągnięciami zachodniego konsumpcjonizmu. Niestety tak jak osławiony zachodni konsumpcjonizm wyparł te potworki designu, tak u nas wciąż mają się dobrze, a projekty naziemnych przystanków na trasie na Franowo udowadniają mi, że idea tworzenia ad hoc, bez pomysłu i kompleksowego planu jest wiecznie żywa.


Tam gdzie i tak mnóstwo jest betonu, nie warto obawiać się wykorzystać go jeszcze odrobinę więcej, ale dla odmiany nadając jeszcze danemu obiektowi inną funkcję poza użytkową. 

Publiczna struktura z betonu może być dziełem sztuki użytkowej - udowodnił to Wrocław projektując nowe elementy Zintegrowanego Węzła Przesiadkowego (przystanek na osiedlu Lecha, również jest takim węzłem). Efekty możemy zobaczyć na zdjęciach, a jakość projektu potwierdza nominacja tej realizacji do prestiżowej nagrody World Architecture Festival, ostatecznie wrocławski projekt wyprzedził nowy port lotniczy w tureckim Bodrum - także surowy i minimalistyczny, ważny jest jednak sam fakt nominacji.



O ile przyjemniej byłoby przesiadać się na takim przystanku. Oczywiście nie każdy zaakceptuje takie wzornictwo, wielu może je uznać za przytłaczające i smutne, bo betonowe. Wystarczy jednak dokładnie się mu przyjrzeć: uczyniono wszystko by ten beton był, choć to może złe słowa - zwiewny i lekki, nawet sympatyczny przez intrygujące i niebanalne oświetlenie. Ktoś powie, że to futuryzm rodem z radzieckich pawilonów dawnych EXPO - no cóż, może coś w tym jest, ale ja to w nim lubię.

Może dla odmiany czerpmy więc estetyczne koncepcje nawet z epoki komunizmu, bez strachu, że nas pogryzą, zamiast tworzyć nieforemną blaszaną chałę, tkwiącą gdzieś w architektonicznie przegranych latach 90-tych. Przede wszystkim patrzmy jednak co dobrego w sferze designu dzieje się w innych polskich miastach i dlaczego nie dzieje się to w stolicy (ponoć) polskiego wzornictwa.

Jędrzej Franek



wtorek, 16 października 2012

Wzorce z Bambergu.



Poznań już zawsze będzie kojarzony z Bambrami. Czasami w mowie potocznej są to skojarzenia nacechowane pejoratywnie ("Ty Bambrze!"), jednak w odniesieniu do mojej ostatniej wizyty w Bawarii, a konkretnie w odniesieniu do miasta Bamberg - w górnej Frankonii, chciałbym wysunąć tu pewną koncepcję możliwości wzorowania się na mieście i regionie, z którym Poznań wiąże kawał historii.

Bambrzy (Posener Bamberger), to osadnicy niemieccy pochodzący z wyżej wspomnianych okolic, którzy pierwszej połowie XVIII w. na zaproszenie władz naszego miasta osiedlili się m.in. w Luboniu, na Dębcu a w późniejszym okresie także na Ratajach czy Wildzie. Traktowani byli na preferencyjnych warunkach, lepiej niż rodzimi gospodarze. Stosunkowo szybko zasymilowali się z miejscową ludnością, zakładali mieszane rodziny i tym samym w żyłach wielu ze współczesnych poznaniaków i w ogóle mieszkańców Wielkopolski płynie bamberska krew. 

Wspominam o tym z tego względu na to, by zwrócić uwagę na pewną genetyczną wręcz łączność współczesnego Poznania i Bambergu, która mogłaby z korzyścią dla nas przejawiać się w jeszcze jednym szczególnym aspekcie. Aspekcie, jakże by inaczej, kulturalnym.

W Polsce w znakomitej większości przypadków pokutuje hermetyczne myślenie, że obiekty sakralne mogą służyć realizacji wybitnie monochromatycznej palety wydarzeń, przeżywaniu konkretnych emocji, pozostających w związku jedynie z religijnymi kategoriami duchowych uniesień. Nie chcę wyjść na heretyka, ale uważam, że jest to myślenie błędne, żeby nie powiedzieć szkodliwe.

Oswoiliśmy się ze sztuką (także współczesną) w przestrzeni publicznej, nie tylko ona nam nie wadzi, ale jej poszukujemy, domagamy się jej, gdyż przez swoją egalitarność podnosi ona walory estetyczne tej przestrzeni, ale też niejako kreuje ją od nowa, wokół siebie na zupełnie innym poziomie.


W katolickiej Katedrze św. Piotra i św. Jerzego w Bambergu miałem przyjemność uczestniczyć w niezwykle subtelnej, ale też intensywnej wystawie sztuki współczesnej. Miałem wrażenie, że nikogo ten dialog świecko - sakralny nie dziwi i nie szokuje (choć ja byłem dość zaskoczony, ale bardzo pozytywnie). Uznałem za sporą odwagę coś, co przecież nie wymaga jej wcale, bo nie jest to w żadnym wypadku nic zdrożnego, jak sobie uświadomiłem - konieczne jest jedynie elastyczne i przyjazne podejście do obustronnych korzyści dwóch biegów sztuki i duchowości.

Z jednej strony słynny, bezcenny romański Jeździec z Bambergu a z drugiej nowoczesna w formie instalacja, która dopiero na drugi rzut oka przestaje być eklektycznym żyrandolem, a staje się płonącą czupryną latającego elfa (sic!). Czasem dzieł na wspomnianej wystawie trzeba było dobrze poszukać w przepastnym wnętrzu Bamberger Dom, ale to wskazuje tylko na to, jak doskonale wpisały się w tematycznie i epokowo kontrastową przestrzeń. Korzyści są obustronne - sztuka nowoczesna zyskuje przestrzeń, staje się częścią czegoś większego, powszechniejszy jest też jej odbiór - spełniana jest jej podstawowa funkcja, czyli skłanianie do pogłębionej refleksji przez docieranie do zróżnicowanej widowni. Stare dudniące echem przeszłości wnętrza również wiele zyskują, podobnie jak zgromadzone w nich rzeźby, instrumenty - ulegają ożywieniu, nowego blasku nabiera również historia tych miejsc.





Uważam, że taki eklektyzm sztuki i duchowości to swoiste perpetuum mobile - prawdziwy głos przyszłości, szansa na zachęcenie ludzi do odwiedzania miejsc o przebogatej historii i możliwość wplecenia w tę historię żywiołu magiczności, rozświetlanie i odkurzanie poprzez dialog epok.

Wiecie już o co mi chodzi? Mamy piękne miejsca w Poznania, w których widać wręcz strach przed wszystkim co nowe - nowe jest równoznaczne ze złym. W szczególności zwróciłbym właśnie uwagę na obiekty sakralne, gdyż to w nich drzemie największy potencjał platformy uduchowienia każdej sztuki. Bez względu na to czy odbiorca wyznaje jakąkolwiek religię, miejsca takie jak poznańska Fara czy Katedra na Ostrowie Tumskim w każdym wzbudzają pewien dreszczyk uniesienia - przeżycia duchowe mogą, choć wcale nie muszą być związane z konkretną religią. Zauważono to we wspaniały i nieszkodliwy dla nikogo sposób w Bambergu, bardzo poznańskim mieście - może pora na nas?


Jędrzej Franek



niedziela, 14 października 2012

Legendarne kino Bałtyk


W naszym kinowym cyklu dotychczas pisaliśmy o mniej lub bardziej wyjątkowych miejscach nadal funkcjonujących, tym razem jednak pragniemy uczcić instytucję już nieistniejącą, ale ważną dla Poznania. Panie i Panowie czas na BAŁTYK!


Kino swoją działalność rozpoczęło w 1929 roku jako Stylowe, legendarną nazwę otrzymało dopiero w 1945. Od tego czasu było to jedno z większych tego typu miejsc w naszym mieście. Miałam już okazję kilkakrotnie o nim wspominać, w kontekście naszej ukochanej Jeżycjady. Osobiście nieistniejące kino darzę wielkim i niesłabnącym sentymentem, gdyż właśnie tam byłam na pierwszym seansie bez rodziców i dokładnie w tym miejscu zrodziło się moje ogromne uczucie do filmu.

Niestety multipleksy, o których pisać będziemy w przyszłym tygodniu, w dużej mierze przyczyniły się do upadku Bałyku. Ostatni film został wyświetlony w lipcu 2002 roku. Wymowny jest fakt, iż był to ''Cinema Paradiso” dzieło o miłości do kina. Szczęśliwie czasy się zmieniły i modne stały się placówki studyjne.

Wraz ze wzrostem popularności Rialto, czy Muzy pojawiła się refleksja na temat miejsc już nieistniejących. BAŁTYK stał się przedmiotem dyskusji po raz pierwszy, gdy pojawił się pomysł, aby zmienić nazwę przystanku autobusowego. Nie ma już kina- tłumaczono - jak więc wyjaśniać przyjezdnym etymologię tej nazwy? Koniec końców wszystko zostało po staremu. Pojawiła się za to tablica upamiętniająca.

W tym roku BAŁTYK na krótko i dla nielicznych został wskrzeszony. Na terenie Concordii powstało kino plenerowe – element festiwalu Transatlantyk. Ze względu na łóżka z baldachimem ilość widzów była mocno ograniczona. Pomysł sypialniany był, jak pisał już Jędrzej, niezbyt trafiony, lecz skutecznie obudzono tęsknotę za miejscem znanym z dzieciństwa.

Co dalej ? Czas pokaże. Czy Bałtyk Tower powstanie i postawi na sale kinową ? Zobaczymy. Na pewno ją odwiedzimy, jeśli tylko będzie taka możliwość. Poznań bowiem czeka na zmartwychwstanie jednego z najpopularniejszych miejsc ubiegłego wieku.

Sandra Grobelna.  

piątek, 12 października 2012

"Ja jako Roberta"


Roberta to w istocie portret. Jest ona
równocześnie niewidzialnym sobowtórem
i lustrzanym odbiciem o magnetycznej mocy
Lynn Hershman Leeson


Jak zmienić swoje życie? Czy można być inną osobą? Każdy z nas przez moment pragnął rzucić wszystko, niektórzy jednak potrafili z tej chęci stworzyć performance.

Amerykańska artystka Lynn Hershman Leeson dokonała ciekawego eksperymentu. Przez okres czterech lat (od roku 1974) wcielała się w postać Roberty Breitmore, osoby całkowicie wykreowanej.

Roberta nie była jedynie wcieleniem aktorskim, istniała w pewnym sensie naprawdę. Leeson udokumentowała życie postaci poprzez prawo jazdy, kartę kredytową, książeczkę czekową, zaświadczenie lekarskie itp.

Dlaczego artystka zdecydowała się na taki eksperyment? Leeson odpowiada:
Przedtem … nudziłam się … chciałam mieć nową twarz … zmienić moją osobowość … to było bardzo łatwe … w ciągu zaledwie dwudziestu minut stałam się Robertą … chirurgia plastyczna jest bezbolesna … i szybka … zmieniła moje życie...


Cały performance został zatrzymany na fotografiach robionych z ukrycia. Obecnie efekt podziwiać możemy w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa. Wystawa zdjęć potrwa do grudnia później dokumentacja trafi z powrotem do Krakowa, a dokładniej do Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Dlaczego warto wybrać się na Kutrzeby, by obejrzeć efekt pracy Leeson? Przede wszystkim zobaczyć można jak łatwo manipulować osobowością i życiem. Artystce udało się oszukać nawet lekarza psychiatrę, do którego jako Roberta chodziła na sesje. Ponadto postać wykreowana to stereotypowa kobieta z połowy lat 70 -tych. Bardzo przeciętna, z problemami i zwyczajnym życiem. 

Dobrze, że sztuka czasami potrafi zejść na ziemie i dotyka normalnego świata.

Sandra Grobelna. 


wtorek, 9 października 2012

Przyjazny Poznań - Plac Cyryla Ratajskiego



Wszyscy którym Plac kojarzy się z miejscem owianym złą sławą mogą być zdziwieni, ale rzeczywiście chcę wpisać niegdysiejszy Königsplatz (Plac Królewski) do Katalogu przyjaznych miejsc według Stacji Poznań Główny.

Zawsze lubiłem to miejsce, a po remoncie zakończonym w maju tego roku, jeszcze przyjemniej się tu przebywa. uporządkowano nieco zieleń, zamontowano nowe ławki, śmietniki, zmieniono nawierzchnię. Mimo iż nie udało się uniknąć w pewnych miejscach nieśmiertelnego pozbruku, z którym będę walczył słowem niczym krzyżowiec, to całokształt prac nadał Placowi dużo bardziej reprezentacyjnego charakteru. 

Taki też od pewnego momentu swojej zawiłej historii miał on być - choć według niemieckiego architekta Davida Gilly'ego pierwotnym przeznaczeniem Placu miał być handel, taka jednak koncepcja nie wytrzymała próby czasu. Miasto potrzebowało zadrzewionej i eleganckiej przestrzeni. W połowie XIX wieku dookoła Placu powyrastały neorenesansowe kamienice - zabudowa ta zniszczona została w czasie II wojny światowej. Chlubną pozostałością tego okresu jest ocalały budynek Prowincjonalnej Ubezpieczalni Ogniowej, obecnie należący do PZU, wyróżnia się zastosowanym stylem niderlandzkiego renesansu i według mnie to jedna z najpiękniejszych poznańskich kamienic, doskonale zwieńczająca ciągi ulic Młyńskiej i 23 lutego dochodzące do Placu. Choć obecnie, w spadku po PRL-u uświadczymy przy Placu Cyryla Ratajskiego (w okresie powojennym ochrzczono go Placem Młodej Gwardii), szeregu socrealistycznych kamienic, to są one zadbane, nie przeszkadzają swoją formą i kolorystyką w kontemplacji przyległej zieleni. Jako ciekawostkę można też podać to, że pod koniec XIX stulecia (1891 r.) walory estetyczne Parku podniosła rzeźba Perseusz i Andromeda, która obecnie stoi w Parku Wilsona i również przechodzi renowację.


Patrząc z nowych i sympatycznych ławek (mój osobisty poznański wzorzec porządnej ławki z oparciem) w prawo zajrzymy na pnącą się w górę ulicę Mielżyńskiego i szereg odnowionych secesyjnych i neoklasycystycznych kamienic.




Wspaniała jest to okolica do jesiennych spacerów, teren jest urozmaicony, z ulicy Młyńskiej pięknie prezentuje się górujący Okrąglak. Nie ośmieliłem się pisać o tym miejscu tylko w odniesieniu do małej architektury, która tam zawitała i choć nie są to arcydzieła designu, to swoją prostotą nie szpecą przestrzeni, tworząc estetyczne i całkiem eleganckie tło. Takich pozytywnych wizualnie zmian, jak remont Placu Cyryla i ulicy 23 lutego z jej miniskwerami, które już pokazywaliśmy Wam na Facebooku, potrzeba nam w Poznaniu więcej. Reszta zdjęć w naszej galerii.

Jędrzej Franek




Wyświetl większą mapę

piątek, 5 października 2012

Jaki Poznań Główny? Byle jaki…





Przykre to bardzo, ale chyba na tym stanie, przynajmniej na razie. Inicjatywa, którą bardzo wspieraliśmy i nadal to robimy, w zasadzie umarła śmiercią naturalną, wśród braku wystarczającego zainteresowania i formalnych możliwości skutecznego działania. Brak jest aktywności na stronie internetowej inicjatywy jak i jej profilu facebookowym. Jedno jest pewne – wszystkiemu winne jest PKP, gdyż to ta spółka kontroluje i zleca wykonanie ‘infrastruktury krytycznej’ dla ostatecznej oceny jakości wzornictwa dworca Poznań Główny, Trigranit jest tutaj poza podejrzeniem.

Były plany, petycje, spotkania a roboty wykończeniowe odnośnie małej architektury trwają w najlepsze. W najlepsze? Niestety to w tym przypadku pusta formuła, bo żeby nie bawić się w kurtuazję, trzeba powiedzieć, że to po czym stąpamy, to na czym siedzimy, generalnie wszystko co znajduje się najbliżej pasażera na dworcu głównym zasłużyłoby na ocenę F, czyli przysłowiową lufę.  (choć PKP wystawia ocenę A – ale jest to związane ze skalą ruchu pasażerskiego).

Postaram się opisywać szczegółowo, ale zawrzeć także trawiące mnie i wielu poznaniaków boleści w najlepszym środku wyrazu w tym przypadku, czyli w załączonych fotografiach. Winien jestem jednak przede wszystkim formułę, w której stworzony jest ten post. Dość powszechne są porównania jakościowe pomiędzy poszczególnymi polskimi miastami. W Krakowie infrastruktura dworcowa jest taka (lepsza), We Wrocławiu taka (również lepsza, a o walorach całokształtu formy opiewającej dialog klasyki z nowoczesnością wolę się nie rozpisywać, bo zbytnio odszedłbym od tematu), a u nas jeszcze inna. W tej jednak optyce trudno o dramatyzm – wszystkie miasta się porównuje, jedne mają więcej pieniędzy inne mniej, różne są też priorytety i trzeba brać pod uwagę zbyt wiele zmiennych. Gdyby jednak pokusić się o porównanie wewnętrzne? Jak silne pojawiłyby się wtedy głosy sprzeciwu i jak osobista staje się sprawa analizy porównawczej miejskiej infrastruktury - każdy poznaniak bowiem najczęściej ogląda swój 500-tysięczny fyrtel.

Co takiego chcę porównać i co zestawić? Po pierwsze i najokrutniejsze: Dworzec Główny vs Dworzec Letni. Ten ostatni, ukończony w 1913 r. został kompletnie odrestaurowany w 2011 r. (inwestycja warta ok. 6,5 mln zł. w ramach programu rewitalizacji dworców PKP), jest według mnie niedocenioną perełką architektoniczną infrastruktury kolejowej – nasz King’s Cross Station w skali mikro, albo nawet piko.


Berliński architekt Stendel, naprawdę się postarał a to co nadgryzł ząb czasu naprawione zostało ostatnio. Pamiętam jak dziś moje zdziwnie, kiedy pierwszy raz wysiadłem z pociągu na peronie 4b po remoncie – nie mogłem uwierzyć, że to wciąż Poznań Główny, zastanawiałem się czy dobrze wysiadłem. Nie chcę dywagować nad obecną kolorystyką głównego budynku – poczekalni (dawniej luksusowej poczekalni cesarskiej Wilhelma II) – akurat mi kolor brudnołososiowy niespecjalnie się podoba, lepsze byłyby beże i szarości, ale niech to będzie łyżka dziegciu w beczce miodu. By najlepiej oddać przepych tego miejsca na początku XX wieku przeczytajmy opis Barbary Kielczyk z portalu www.poznanskie-nieruchomosci.pl:



Budynek miał 15 m długości i 10 m szerokości, wewnątrz znajdował się salon dla cesarza (9 x 6 m), pokój dla gości (4 x 6 m) oraz toaleta. Całość wybudowano w stylu empirycznym z elementami manieryzmu. Nad oknami znajdowały się formy heraldyczne zamówione w miejscowości Terranova we Włoszech. W budynku zastosowano centralne ogrzewanie podłogowe. Źródłem ciepła była kotłownia znajdująca się po drugiej stronie drogi dojazdowej pociągów.
Najbardziej reprezentacyjnym pomieszczeniem był salon cesarski, w którym ściany wykończono panelami z drewna dębowego. Wbudowano w nie lustro o szerokości 1,65 m i wysokości 3 m. Drzwi i okiennice również wykonano z drewna dębowego. Wyższa część ścian była wytapetowana. Na środku białego sufitu podwieszono eliptyczny żyrandol, rozświetlany przez 60 żarówek. Na podłodze rozłożono czerwony dywan, na którym stały meble z drewna klonowego. Pokój dla gości był nieco skromniej urządzony, gdyż ściany nie były zdobione boazerią. Jego wyposażenie stanowiły meble dębowe.

Dziś na Dworcu Letnim luksus panuje mniejszy, ale czuć opary dawnego ducha tego miejsca – świadczy o tym efektowny… Żyrandol. Dla mnie jednak nie najważniejsze jest wnętrze tego budynku, gdyż nie jestem w żadnym wypadku wrogiem wystroju w wersji simple modern, panującej w hali nowego Dworca Głównego. Uwagę skieruję na małą architekturę peronową – a jakże. Kontrast jest porażający. Nie ma mowy o pozbruku, są proste płyty i mniejsze płytki. Wszystko stonowane, utrzymane w szarościach – bez ekstrawagancji, na rozsądnym poziomie estetycznym. Czy dla mnie estetycznie znaczy ‘bez betonowej kostki brukowej’ – coś w tym jest, nie wincie mnie za to. Moim kolejnym nienachalnym fetyszem jest szczotkowany metal – materiał zawsze szlachetny, w prawie każdych okolicznościach (może z wyłączeniem bransolety zegarka do garnituru). Wykonane z tego materiału ażurowe i optycznie lekkie ławki pasują doskonale, podkreślając subtelnie elegancję tego miejsca. Według mnie przez pewien epokowy kontrast wzornictwa pasują również do nitowanych fragmentów konstrukcji dachu nad peronem. Z tego materiału wykonano także zewnętrzne stojaki rowerowe (na zewnątrz pojawia się co prawda kostka brukowa, ale jakoś mniej mnie ona razi). Niektórzy krytykują ‘wątłe’ nieco w swej formie oświetlenie – ja uważam, że po raz kolejny pasują tam przez delikatny kontrast – w ogóle iluminacja Dworca letniego zasługuje na pochwałę. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie wszystko na co powinno stać poznański dworzec – to prawda, można jeszcze lepiej, ale czy tyle, by nie wystarczyło, żeby zagłuszyć głos sprzeciwu? Tak mógłby wyglądać dworcowy konsensus.








Z przekory pójdźmy dalej. Jeżeli możemy ująć infrastrukturę szynową jako całość, to chciałbym wtrącić co nieco o dwóch przystankach komunikacji miejskiej. Właściwie żeby być dokładnym, tych trzech wartych zainteresowania przystanków – z tym, że dwa z nich są identyczne. Mowa tutaj o pokazywanych już na naszym profilu facebookowym podziemnych stacjach nowego miejskiego niby-metra. Można uznać, że infrastruktura przystanków PIAŚNICKA / RYNEK i PIAŚNICKA / KURLANDZKA jest całkiem skromna, ale przynajmniej tutaj miasto nie zbłaźniło się stosowaniem nieodpowiedniej nawierzchni peronowej – mamy duże jasne płytki urozmaicone ‘losowym’ ciemniejszym wzorem i zunifikowane ryflowane ‘pasy bezpieczeństwa’. Dodatkowo uświadczymy też na przystankach ładnego niebieskiego podświetlenia krawędzi peronu. Ławki są bardzo minimalistyczne (może w tym przypadku drewno z wyraźnie zarysowanymi miodowymi słojami nie jest zbyt szczęśliwie dobranym materiałem) – na wszystko to patrzy się z przyjemnością, a PKP mogłoby spojrzeć na te perony z pokorą i posypać głowy popiołem.




Przykro mi, ale upokorzę dworzec Poznań Główny jeszcze bardziej i może ten sąd będzie kontrowersyjny dla wielu z Was. Uważam bowiem, że nawet (również wizualnie wspomniany przez nas niedawno) przystanek tramwajowy przy ul. Fredry przegania pod względem estetyki i jakości wykonania nasz poczciwy kolejowy przybytek. W idealnym świecie bez wszechobecnej pod butem gumy do żucia czy innego rodzaju mazideł, przystanek wdzięczyłby się pod każdym kątem, ale świat idealny nie jest i czarne plamy i smugi psują trochę ogólny dobry odbiór tego projektu. Mamy KAMIENNĄ kostkę w dwóch kolorach – ułożoną dość finezyjnie, a na niej spoczywają meble miejskie wysokiej próby.


Na sam koniec zostawiam zdjęcia, opis i smutny nastrój estetyczny Dworca Głównego, wykończonego na najniższym chyba dopuszczalnym współcześnie poziomie według standardów polskiej kolei. Mamy orgię pozbruku i tandetnych kolorów małej architektury. Jeszcze do niedawna na miejscu srebrzystych koszy (tych samych co na Dworcu Letnim), znajdowały się ohydne czarne koksowniki – bo inaczej tego nazwać się nie da. Ale siermiężny blaszany design nie daje o sobie zapomnieć – wciąż natkniemy się na nowiutkie niebieskie kosze o niezwykle popularnym kształcie. Trzeba przyznać, że przynajmniej kolorystycznie pasują do ławek… Kontrast pomiędzy wnętrzem nowego dworca a jego peronami sprowadza do absurdu sam zamysł stawiania tej budowli. Powiem dobitnie – równie dobrze mógłbym przechadzać się w oczekiwaniu na pociąg po wyasfaltowanych w epoce gierkowskiej platformach widocznych wciąż po zachodniej stronie dworca. Nie byłoby wtedy nerwów i poczucia bezsilności wobec krótkowzroczności decydentów z różnych środowisk. Pozostałaby nadzieja. Nadzieja, że w przyszłości stanie tu dworzec piękny i spójny stylistycznie, nowy i w pełni elegancki. Przyszłość jednak chyba nadeszła zbyt szybko.


Niech przez efekt świeżości, po lekturze tego przydługiego wpisu, pozostaną Wam w pamięci te ostatnie zdjęcia, które powinny ‘boleć’ każdego poznaniaka - nie gódźmy się na byle jaki Poznań Główny.

Jędrzej Franek