Get the flash player here: http://www.adobe.com/flashplayer

piątek, 21 grudnia 2012

Tradycja! Czyli Skrzypek na dachu Teatru Wielkiego



Są tacy, którzy mówią, że gdyby nie Broadway to nikt dziś nie pamiętałby o pewnym pisarzu z Perejasławia, miasta ważnego również w polskiej historii. Życie Szolema Alejchema nie było łatwe, można powiedzieć, że zmagał się z nim, walczył i migrował. Historyczna ironia kultury. Na krótkim etapie swojego życia kiedy dysponował rozsądnym majątkiem starał się przeznaczyć możliwie najwięcej środków na krzewienie piśmiennictwa żydowskiego, jako jeden z ambasadorów języka jidysz, zdołał stworzyć w trudnym dla siebie roku 1894, podczas tułaczki po Europie swoje największe, najbardziej znane dzieło - Tewje der Milchiker, czyli Dzieje Tewji Mleczarza.

Alejchem obserwując ludzi ze swojego otoczenia wyłapywał bezbłędnie to co esencjonalne dla kultury żydowskiej – wszystkie te barwy zdaje się wlał w konstrukcję postaci biednego Tewje. Cały osobisty czar specyficznej obrzędowości i umiejętności dialogu z absolutem, bezustanne utarczki z losem i wątpliwości, rozsupływane przyrodzoną mądrością i nieprzejednanym człowieczeństwem – to wszystko tworzy głównego bohatera, a on sam tworzy nam interpretację tego co wokół. Jest jednocześnie twórcą i tworzywem w bożych rękach.

Zanim przejdę do omawiania treści właściwego spektaklu, który miał miejsce w poznańskim Teatrze Wielkim, muszę zaczerpnąć jeszcze nieco z historii kultury rozrywkowej. W 1964 roku dokonał się akt wytrącenia najpiękniejszej treści i przesłania powieści Alejchema do postaci musicalu, który dziś znają wszyscy i stanowi krok milowy dla międzynarodowej sławy broadwayowskich przedstawień. Spektakl Fiddler on the Roof, nadał nowe życie opowieści o Mleczarzu z Anatewki. Na tę iskrę złożyły się w stopniu perfekcyjnej zależności muzyka (Jerry Brock) oraz warstwa tekstowa (libretto - Joseph Stein, teksty piosenek – Sheldon Harnick), stanowiące o ponadczasowości dzieła. Wpadające w ucho od pierwszego odsłuchu melodie i wyśpiewywane ze swadą linie tekstu, okraszono imponującymi i wręcz akrobatycznymi partiami baletowymi. Naturalnie w musicalu wszystko dzieje się szybciej niż w książce, pewne elementy zostały pominięte i dokonano koniecznej kompresji – wszystko to by zyskać na dynamice i dramatyzmie. Wcale niełatwo było połączyć etnoliryczną warstwę kultury żydowskiej (splecionej bezwzględnie z naleciałościami rosyjskimi) z niezbędną wartkością charakteryzującą formułę musicalu. Udało się to pod każdym względem i tę uniwersalność i artystyczną trwałość zdała się podkreślić legendarna oscarowa ekranizacja z genialną, bez wątpienia życiową rolą aktora charakterystycznego – Chaima Topola.


Dużo piszę o historii i wyznacznikach wersji anglojęzycznej, pora więc wreszcie przejść do meritum, czyli polskiej, poznańskiej wręcz wersji. Wnętrze naszej kameralnej dość, ale i niezwykle klimatycznej opery zawsze wprawia mnie w odświętny nastrój, zwłaszcza… Przed świętami. Podchodząc jednak mimo to dość surowo do rodzimej interpretacji muszę stwierdzić iż nie dorównuje ona oryginałowi. Może to nazbyt szeleszcząca natura naszego języka wypacza w moim odsłuchu nieco warstwę wokalną, a może to ja bezczeszczę obelżywie niespotykaną dźwięczność naszego narzecza, ale byłem zawiedziony. Transkrypcja, zwłaszcza w wybitnie kreatywnej branży, jest karkołomnym zadaniem, więc uniewinniam samozwańczo autora libretta (Antoni Marianowicz) i składam winę na karb fascynacji rolą Topola i chirurgiczną precyzją wspomnianych Steina i Harnicka.

Absolutnie bez zastrzeżenia jak zwykle jest nasza orkiestra operowa pod batutą Aleksandra Grefa. Także w Teatrze Wielkim wrażenie zrobiły na mnie sceny zbiorowe, ich doskonały rytm. Baletowe popisy łączą tradycje rosyjskie i żydowskie tworząc międzykulturową skalę energii ruchu (popisowa scena weselnego tańca z butelkami). Choreografia jest wspólnym dziełem reżysera Emila Wesołowskiego i jego asystentki Małgorzaty Połyńczuk Stańdy. Warstwa aktorska również, co mnie zupełnie nie zaskakuje stoi na najwyższym poziomie, charyzmatyczny Tewje grany przez Andrzeja Ogórkiewicza nie zastąpi mi tego pana na T. ale nie sposób coś tej roli zarzucić – ważne są osobiste preferencje i… Może uprzedzenia? Zapatrywania – tak lepiej brzmi. Jedna z moich ulubionych solistek poznańskiej Opery Barbara Kubiak (także Tosca) również stworzyła barwną i przekonującą kreację wcielając się w dominującą ale w głębi duszy uczuciową Gołdę.


Muszę wspomnieć także o dekoracjach – jestem zwolennikiem tradycyjnego podejścia do tematu i tutaj byłem całkowicie usatysfakcjonowany, obserwując efekt misternej pracy dekoratorów i sprawne zabiegi transformacji otoczenia w biegu. W moim odczuciu dało się zauważyć w zamyśle kompozycji przestrzeni spektaklu delikatną i najzupełniej uzasadnioną inspirację twórczością Marca Chagalla. Nieco przerysowana kreska dekoracji świadczy o tożsamości poznańskiej interpretacji z komediodramatycznym wydźwiękiem musicalu.

Wartość bezpretensjonalnego Skrzypka na dachu zrodzonego w umyśle Alejchema przetworzonego przez dla librecistów i reżyserów amerykańskich jest nie do przecenienia w kontekście nie tylko ambitnej kultury masowej ale i kulturowo i społecznie zaangażowanej literatury (może przede wszystkim dla niej). Czy równie żyzny byłby grunt, na który trafia powieść bez jej muzycznej oraz filmowej interpretacji? Z pewnością nie. Jakie inne współczesne dzieło zrobiło tak wiele dla pozytywnej popularyzacji niezwykle plastycznej i barwnej ale też w znakomitej większości przypadków hermetycznej kultury żydowskiej? Razem z Tewje i całą Anatewką możemy zakrzyknąć: Tradycja!



Klasyk w poznańskim wydaniu broni się sam i nie moja ocena ma tu przecież jakąś szczególną wagę, liczy się to, że od trzech z górą lat spektakl gromadzi pełne sale spragnione zmysłowego dialogu zrodzonego gdzieś w połowie interkulturowej drogi pomiędzy Perejasławiem i Broadway st. w Nowym Jorku.


Jędrzej Franek


piątek, 14 grudnia 2012

Wyrwij płatki orchidei, a później to napraw – wystawa Demontaż w Galerii Fotografii pf




Tymczasem Paszczak krążył po lesie, zachwycony rzadkimi okazami kwiatów, których napotykał tu mnóstwo. Nie były one podobne do kwiatów rosnących w Dolinie Muminków. O, tamtym daleko było do nich! Były to srebrnobiałe, ciężkie kiście, wyglądające jak gdyby były ze szkła, karmazynowo - czarne kielichy podobne do koron królewskich i róże błękitne jak niebo. Ale Paszczak niewiele widział z ich piękna. Liczył słupki, pręciki i liście i mruczał sam do siebie pod nosem: - Dwieście dziewiętnasty numer w moim zbiorze!
                                                                                                                        
Tove Jansson W dolinie Muminków


Dziesięć fotografii Pawła Bownika składających się na cykl Demontaż inicjuje działanie Galerii pf po przerwie związanej z modernizacją zamkowych wnętrz. Zachęcamy Was do udania się w podróż w zachwycający świat roślin.

Wchodzisz przez szklane drzwi, patrzysz – kwiaty, liście, łodygi. Myślisz – zielnik czy co? Na swój sposób tak. Bownik z niemalże naukową precyzją oddziela liście od łodyg, płatki od kwiatów,  demontuje eleganckie orchidee, rozcina kaktusy. Ćwiartuje ich delikatne ciała tylko po to, by za chwilę ponownie złożyć je na nowo. Aby tego dokonać używa pinezek, szpilek, kleju, taśm i sznurków. Pokaleczone rośliny wyposażone w protezy mogą jeszcze przez chwilę trwać w stanie podobnym do tego, jakimi stworzyła je natura. To chwila wystarczająca by sfotografować organizmy sprawiające wrażenie żywych, ale przenicowanych za sprawą działania człowieka.


Fotografie są uchwyceniem momentu tuż po okaleczeniu rośliny, ale jeszcze przed jej przyspieszonym mechanicznie procesem obumierania. Poznające oko badacza – fotografa uzbrojone w obiektyw wnika w roślinę i dokonuje na niej swego rodzaju wiwisekcji. Ta z kolei  konieczna jest jeżeli badacz chce stawiać tezy i wyciągać wnioski jednocześnie dokonując klasyfikacji.

To także refleksja nad samym medium fotografii, która pozwala trwać okaleczonej roślinie zatrzymując jej naturalny, choć poddany wcześniejszej dekonstrukcji obraz, podczas gdy oryginał ulega już destrukcji. Rośliny z protezami podtrzymującymi ich formę stają się kuriozami w tym niecodziennym zbiorze, stąd też skojarzenie z zielnikiem, choć w tym wypadku klasyfikacja ograniczona jest do rejestracji wyglądu, brakuje natomiast szczegółowych opisów. Jednak w niektórych pracach każda wyselekcjonowana część rośliny zostaje ponumerowana po to, by później łatwiej można było złożyć je w całość.


Tak jak w przypadku zielnika, który tworzony jest etapami, tak też i dokumentacja fotograficzna oparta jest na procesie: wybór egzemplarza, zapoznanie się z nim, przygotowanie / spreparowanie, utrwalenie i wreszcie ekspozycja. Badanie natury jakiego podejmuje się Bownik wymaga czasu tak jak czasu wymagają praktyczne badania wizualne. Ostatni etap, czyli prezentacja przypomina laboratoryjne obchodzenie się z gatunkami. Białe, minimalistyczne tła na których sfotografowano rośliny są tym, czym dla klasycznego zielnika były karty pergaminu.

Wydźwięk wystawy jest niejednoznaczny. Z jednej strony możemy czuć się poruszeni takim „okrucieństwem”, z drugiej jednak strony taka jest ludzka natura – oscylująca pomiędzy destrukcją i tworzeniem. Projekt Bownika to w pewnym sensie diagnoza natury ludzkiej (wcale nie tej nowoczesnej), która skłonna jest wszystko klasyfikować i niszczyć by poznać, a znając – naprawiać. A to wcale nie wymysł nowoczesności – tak było zawsze.

Wystawa czynna od 11.12.2012 do 20.01.2013


Monika Kaczmarek


sobota, 8 grudnia 2012

14+1



Czwartek wieczór. W powietrzu prócz atmosfery zbliżających się świąt unoszące się płatki śniegu, zegar wskazuje 19:00, a do Strefy Kultywator schodzą się kolejni zaproszeni goście.

Pochodzi z Białej Podlaskiej, studiuje na czwartym roku na Politechnice Poznańskiej na kierunku architektura i urbanistyka.  Jej prace zdobiły już deski longboardowe, kaski znajomych, okładki płyt… Przez najbliższy miesiąc czternaście grafik Agnieszki Szeli Barańskiej będzie zdobić ściany Strefy Kultywator - centrum inicjatyw kulturalnych przy Zielonej 8 w Poznaniu. Wystawa to efekt przede wszystkim wysiłku artystki. W przygotowaniach wykazała się dużą determinacją i samodzielnością. Oczywiście nie obyłoby się bez Joanny i Michała, właścicieli Strefy Kultywator, którzy od początku widzieli potencjał w jej pracach.

Mural artystki, którego powstanie zainicjowało czwartkowy wernisaż zdobi ścianę na wprost wejścia. Nie sposób go pominąć. Niejednoznaczność prac Szeli skłania każdego widza do chwili zastanowienia i podjęcia próby własnej interpretacji, a tych jak zawsze nie brakuje. Na wernisażu pojawiło się wielu gości zaprzyjaźnionych z artystką. Stworzyło to wręcz domową atmosferę, a sama autorka jak przystało na prawdziwą gospodynię starała się z każdym zamienić choć słowo.  Ukazując swój mały, wielki świat za pomocą markerów i kartki przedstawia własne emocje i myśli. Brak wyraźnych inspiracji wśród innych artystów czyni jej prace niepowtarzalnymi. Bo choć tych, których ceni jest wielu, jej stylistyka różni się od prac tych ulubionych, do których należą przede wszystkim Michał Dziekan i amerykański projektant i ilustrator Wesley Eggebrecht. Fascynuje ją własne otoczenie, wspólna twórczość Sepe i Chazmego, Grzegorz Domaradzki, Russ Mills i Morten Andersen.  Twórczość każdego z artystów reprezentuje bardzo wysoki poziom, co daje jej olbrzymią motywacje do dalszego działania i tworzenia.

I choć zdawać by się mogło,  że o sztuce wiemy już dostatecznie dużo, a mnogość prac i artystów współczesnych w ostatnim czasie przyprawia nas o zawrót głowy, rzadko zdarza się, by za pomocą statycznej formy przekazu tak dynamicznie wprowadzić widza w świat artystycznej refleksji.

Strefa Kultywator zwana przez właścicieli machiną do spulchniania i użyźniania kulturalnej gleby, wernisażem prac Agnieszki Szeli Szelastej pełną parą rusza z projektem galerii młodej sztuki.  W planach jest już kolejna wystawa. Jako druga w kolejności swoje ilustrację zaprezentuje Joanna Górawska.

Dochodzi godzina 21:00, rytm rozmów zostaje przerwany przez pierwsze takty muzyki dobiegającej ze sceny.  Koncert Lilly Hates Roses ujął publiczność świeżością i subtelnością. Akustyczno folkowy duet stworzony przez Kasię Golomską i Kamila Durskiego istniejąc zaledwie od września kradnie serca coraz większej ilości słuchaczy.

Wieczór uważam za udany, a Agnieszka, Kasia i Kamil to kolejne młode, zdolne osoby, za które mocno trzymam kciuki i życzę kariery w świecie szeroko pojętej sztuki.


Agata Śliwińska

/Zobacz galerię zdjęć z wydarzenia na Facebooku


piątek, 7 grudnia 2012

Porozmawiajmy o Polsce, czyli 'Pokłosie' w reżyserii Władysława Pasikowskiego




Ile to już było filmów o wojnie, Żydach i egzekucjach? Wiele. Dlaczego więc Pokłosie Pasikowskiego w drugiej dekadzie XXI wieku wzbudza aż tak wiele kontrowersji? Czy Polacy wstydzą się swojej historii? A może nie potrafimy odnaleźć się w roli kata skoro tak  często byliśmy ofiarami?

Gdy skończyła się ostatnia scena i Franciszek Kalina zapalił symboliczny znicz na niemniej symbolicznej, anonimowej mogile we wsi na końcu świata wiedziałam jedno – Polska Pasikowskiemu tego filmu nie wybaczy.  Problemem  bowiem nie jest  mord na okolicznych Żydach w stylu Jedwabne, a sam antysemityzm. Okazuje się, iż po wielu latach wciąż na Polskiej pipidówie kłębi się iskra nienawiści do osób wyznania mojżeszowego. Pokazanie takiej postawy dla większości Polaków jest nie do przyjęcia.

Maciej Stuhr i Ireneusz Czop w roli zwaśnionych braci doskonale przedstawili historię, którą przekazać chciał Władysław Pasikowski. Reżyserowi przyszło walczyć o nią przez ostatnie siedem lat, trudno było przecież znaleźć środki na tak kontrowersyjny film.

Dzięki Pasikowskiemu młody Stuhr na zawsze oderwał się od roli komediowego fircyka i niewątpliwie mylą się ci, którzy twierdzą, iż w Pokłosiu nie był wiarygodny, aktor ten chyba nigdy nie był bardziej przekonujący niż przez te niezwykłe 107  minut.

Osoby krytykujące Pokłosie, oprócz podważania wartości gry aktorskiej, mówią również, że to film  antypolski, stronniczy i nieprawdziwy. Nic bardziej bzdurnego. Po pierwsze twórcy przedstawili ludzi takimi jakimi są , nie wszyscy to źli, niebezpieczni antysemici, spójrzmy na wyżej wymienionych braci, czy chociażby na księdza proboszcza czy też młodą lekarkę. Pasikowski nie daje prostych, schematycznych wzorów, raczej posługuje się wymownymi gestami czy symbolami. Tutaj warto zwrócić uwagę na umywanie rąk czy też ukrzyżowanie. Świat nie jest czarno-biały, nie wszyscy podczas II Wojny byli bohaterami, a to jest właśnie ich historia tym bardziej uniwersalna, że miejsce akcji nie jest dokładnie znane, wiemy tylko, iż toczy się daleko od Warszawy, tam gdzie trudno dotrzeć, a wszyscy wiedzą o sobie wszystko.

A czy obecnie antysemityzm jest problemem faktycznym? Zdaje się, że tak skoro pod zwiastunem filmu, znajdziemy niewybredne komentarze pod adresem Żydów i sugestie, iż to oni stworzyli to dzieło. Fakt Edelman odpowiedzialny jest za zdjęcia do Pokłosia, ale przecież to nie on napisał scenariusz poza tym jego pochodzenie, wyznanie, czy światopogląd jest dla mnie kompletnie nieistotny.

Zanim więc zaczniemy wieszać psy na Pasikowskim skupmy się na czymś więcej niż sam temat, na walorach estetycznych. Niektórzy powiedzą kicz, ja natomiast jestem pewna, że Pokłosie to nasza najlepsza produkcja od dawna. Czekałam na Pasikowskiego i cieszę się, że ten film powstał. Już tak jest z tym twórcą, iż nie pozawala nam pozostać obojętnymi na swoje dzieła, a historia, która zdarzyła się m.in. w Jedwabne jeszcze długo będzie powodem do gorących dyskusji

Tymczasem zachęcam Was do zapoznania się z wywiadem z Maciejem Stuhrem:


i  pogodzenia się z myślą, że to tylko film.


Sandra Grobelna