Get the flash player here: http://www.adobe.com/flashplayer

środa, 29 sierpnia 2012

Festiwal Transatlantyk 2012 - Podsumowanie



Tydzień po zamknięciu Festiwalu zamieszczamy podsumowanie tegorocznej edycji najważniejszej poznańskiej imprezy kulturalnej - bo do takiego miana chyba aspiruje Transatlantyk. Perspektywa czasowa pozwala spojrzeć na zakończoną imprezę z pewnym dystansem.

Rozmach Transatlantyku z pewnością stawia go w czołówce najbardziej medialnych wydarzeń roku kulturalnego w Poznaniu, ale 'rzetelność blogerska' wymaga ode mnie wzięcia pod rozwagę całego spektrum cech tej imprezy. O ile w mediach Festiwal jawił się jak organizacyjny monolit a bacznym, gospodarskim okiem na wszystkie festiwalowe wydarzenia spoglądał Jan A. P. Kaczmarek, o tyle rzeczywistość i własne doświadczenie widza, może ten obraz poddawać w wątpliwość. Nie chcę żeby uznano mnie za heretyka, który krytykuje istnienie w Poznaniu dużego w skali kraju festiwalu filmowego (trochę na siłę nazywanego filmowo-muzycznym), gdyż był on potrzebny naszemu miastu i nadal jest. Chciałbym tylko, żeby za nieco mirażową idealizacją, wytłuszczaniem idei i przesłań, poszedł realny wysiłek organizacyjny.

Co było nie tak? Do czego się przyczepiam? Plotki i kuluarowe doniesienia pozostawię sobie na koniec. Chcę jednak podzielić się tym czego osobiście zaznałem, i co trudno poddać w wątpliwość. 

Informacja: Kuleje od samego początku istnienia Festiwalu. Zdarzało się, że warsztaty były dzielone na części odbywające się 
w różnych festiwalowych lokalizacjach i uczestnicy, a nawet prowadzący dowiadywali się o tym już w ich trakcie. W dodatku godziny, w których miałyby się odbywać te 'zajęcia zamiejscowe' pozostawały sporne... Infodesk, przy którym zasiadały atrakcyjne zazwyczaj wolontariuszki, był niewielką pomocą dla zorientowanego uczestnika Festiwalu, a co gorsza dla kogoś 'zielonego', kto nie przygotował sobie wcześniej własnego rozkładu jazdy - ktoś taki równie dobrze mógłby rzucać kostką i wybrać w ten sposób interesujący film. Co do infodesku i jego otoczenia jeszcze: po raz kolejny nie zdecydowano się na udostępnienie widzom stanowisk komputerowych z dostępem do internetu, tak by każdy mógł na szybko zapoznać się z repertuarem, odnaleźć drogę do hotelu/hostelu, czy sprawdzić gdzie coś zje pomiędzy seansami. Kuriozalna była sytuacja kiedy nie zostałem wpuszczony na seans dedykowany bezpłatnym warsztatom, na które się zarejestrowałem. Nikt z obsługi Festiwalu nie potrafił jednoznacznie określić czy mogę wejść, gdzie jest lista uczestników warsztatów i dlaczego jej nie ma. Nie było mi do śmiechu, tym bardziej, że 
w mailu zwrotnym odnośnie warsztatów ("Ghosts with shit jobs") godzina ich rozpoczęcia pokrywała się ze startem seansu. Po tym incydencie wysłałem maila do Pani Marty Romaszkan, odpowiedzialnej za sekcję warsztatową Transatlantyku - odpowiedzi nie otrzymałem. Duży minus. Mniej czytelna niż w ubiegłym roku była także gazetka z programem, ale to już naprawdę szczegół.

Wolontariusze: Przykre jest to, że pracą przy festiwalu filmowym interesują się osoby, których kino w ogóle nie zajmuje na co dzień, lub nie chcą poszerzyć swojej wiedzy, chociażby na potrzeby festiwalowego repertuaru. Przykre jest to, że osoby, które kinem się pasjonują, nie dostają szansy na zostanie wolontariuszami, lub giną gdzieś w przeciętności i nieśmiałości tych niedzielnych pomocników Pana Kaczmarka. Jeszcze bardziej przykre jest natomiast to, że po raz kolejny osoby tworzące rzeczywistą, bo ocenianą przez każdego widza markę Festiwalu nie zostały przez jego organizatorów odpowiednio przeszkolone. Trudno nie generalizować, choć przecież w życiu należy się tego wystrzegać, to przecież Transatlantyk powinien być niejako symbiotycznym żywym organizmem, w którym każdy sobie służy pomocą. Organizatorzy muszą wziąć sobie do serca to, że impreza to nie tylko oni sami i ich goście oraz wolontariusze wraz ze swoimi przywilejami. Festiwal Eco-Friendly, ale dlaczego nie User-Friendly?

Warsztaty, Goście: Warsztaty prowadzą goście Festiwalu, więc zagadnienie wspólne. W tym roku zabrakło naprawdę rozpoznawalnych twarzy. W zeszłym roku 'gwiazdą gwiazd' był rzecz jasna James Cromwell - postać charyzmatyczna, z jego poglądami można się zgadzać lub nie, ale warto było go posłuchać. W tej edycji kalendarium warsztatowe było wypełnione eventami połączonymi z projekcjami filmowymi (jak wspomniałem już, dla mnie trochę nieszczęsnymi). Najsympatyczniej wspominam (nie na każdych warsztatach rzecz jasno mogłem się pojawić), spotkanie z Fraces Fischer, drugoplanową zazwyczaj aktorką, jednak niezwykle przyjazną jako osoba i po prostu dobrą w swoim fachu rzemieślniczką. Parę spotkań odbyło się w formie przegadanych, hermetycznych wykładów, które naprawdę usatysfakcjonować mogły jedynie pasjonatów (głównie mówię tu 
o warsztatach Alvernia Studios, przepełnionych specjalistyczną terminologią) - choć nie zaliczam tego bezmyślnie na minus. Przy egalitarnym charakterze Festiwalu postawię tu znak zapytania i pozostawiam pole do dopracowania formuły.

Sekcja muzyczna: Tym razem towarem wystawowym był już jedynie konkurs Instant Composition, czyli natychmiastowej kompozycji muzyki do fragmentu filmu. Pomysł bardzo ciekawy, z dużym potencjałem, odpowiednio zlokalizowany (Teatr Wielki), ale pojawia się zgrzyt. Konkurs jest międzynarodowy. Kto więc walczy o nagrodę pieniężną i wieczną sławę? Właściwie wyłącznie Polacy. Rozumiem, że powinniśmy wspierać własnych artystów, że są oni owszem utalentowani, ale nie wierzę, że nie można by (odpowiednio promując wydarzenie) zachęcić do uczestnictwa wykonawców z innych państw. W tym roku była ich ledwie garstka. Na czwartym miejscu konkurs zakończył Noam Sivan, Amerykanin izraelskiego pochodzenia. Gdyby obsada była bardziej międzynarodowa, wzrósłby niewątpliwie prestiż konkursu.

Kino plenerowe: Już przed rozpoczęciem Transatlantyku identyfikowałem to jako nieporozumienie. Kino plenerowe w Starym Korycie Warty było inicjatywą dobrą, socjalizującą i nie budzącą kontrowersji. Natomiast kłóci się z ideą łatwo dostępnego kina plenerowego organizowanie elitarnych łóżkowych seansów, chyba głównie po to by wypełnić zobowiązanie wobec jednego 
z ważniejszych partnerów Festiwalu, czyli czołowego polskiego producenta mebli. 40 podwójnych zaproszeń na 'kino plenerowe' to zdecydowanie za mało.

Czas przyszedł na plusy! Będzie ich zdecydowanie więcej niż minusów, choć mniej będzie podpunktów. 

Repertuar: Siła naszej rodzimej imprezy. Mówiąc prosto z mostu, Transatlantyk to szansa by obejrzeć całą górę filmów zupełnie za darmo, ale drugą górę za akceptowalną cenę 10 PLN. Trudno mi porównać czy w tym roku wybór filmów był mniej lub bardziej interesujący, a skoro zaistniała tak trudność, to niezawodnie świadczy to o tym, że repertuar się nie pogorszył i jest na podobnym wysokim poziomie. Doskonałe dokumenty i urzekające na rozmaite sposoby kino skandynawskie, wartościowe prapremiery 
i niezawodna sekcja Transatlantyk ART. Praktycznie nie zdarzyło mi się, żebym wyszedł z seansu zawiedziony. Parę plusów za dobór filmów, ale muszę uszczknąć odrobinę, ze względu na pewną, kolejną organizacyjną niedoskonałość: biletów na seansy do Kina Muza nie kupimy w Multikinie. Niby rzecz logiczna, ale nie w trakcie Festiwalu. Chcąc zaopatrzyć się w odpowiedni pakiet, odwiedzić musimy obydwie festiwalowe lokalizacje, warto by było to usprawnić, to nie powinno być specjalnie skomplikowane.

Identyfikacja imprezy: Trudno odmówić przedsięwzięciu Jana A. P. Kaczmarka wizualnej i merytorycznej spójności. Logotyp, animacje - wszystko to czego głównym twórcą jest grafik Tomasz Opasiński, stało się rozpoznawalnym znakiem, kojarzonym 
z Poznaniem. Czytelny jest też przekaz promocyjny: Transatlantyk jako wydarzenie wspierające społeczną świadomość 
i aktywność w aspekcie ekonomicznym, kulturalnym (kulturowym) i politycznym. Festiwal wzmaga apetyt na lokalną działalność, na propozycje kulturalne miejskich instytucji. Glokalizacja w Polsce to wciąż orka na ugorze: kryzys jest, lub był gdzieś za ścianą, wciąż nasze kontakty z zagranicą to egzotyka wczasowa a rodzime umiejętności i praktyki promocyjne pozostawiają wiele do życzenia. Festiwal ten próbuje to zmieniać, tworząc platformę wymiany myśli, spostrzeżeń i pomysłów ludzi z różnych krajów, kultur i branży. Uważam, że Transatlantyk może być potencjalnie wartościowym nośnikiem idei, nawet twórcą i tworzywem jakiejś masowej kognitywnej inteligencji o charakterze twórczym. Rzekłem.

Każdy kto przebrnął przez ten rozbudowany wpis, może wreszcie wysnuć konkluzję czy jest na 'TAK', czy na 'NIE'. Zastanowić się może też, czy ja jestem za czy przeciw. Albo odpowiem sam. Oczywiście, że jestem na 'TAK'. Transatlantyk tworzy nową jakość i należy dać mu się rozwijać, mimo pewnych uchybień. Wciąż może być lepiej, a to co najważniejsze: baza filmowa, to co jest podstawą imprezy, jest jej niewątpliwą również siłą i kompensuje inne zachwiania.

Plotki i kontrowersje, to co obiecałem. Warto czasem zagłębić się w przestwór Internetu, popytać u źródeł, przeanalizować dane. Wynika z tych wszystkich dociekań tyle, lub tyle można, ale nie trzeba wnioskować, że ryba lubi psuć się od głowy. Ponoć Jan 
A. P. Kaczmarek z niewiadomych przyczyn zrezygnował ze współpracy z niemal całą ekipą ubiegłorocznej edycji Festiwalu, 
z podobnych niejasnych przyczyn mieli zostać odsunięci od możliwości uczestnictwa w nim wszyscy, lub większość tych, którzy byli wolontariuszami w ubiegłym roku. Dlaczego? No bo chyba nie po to by usprawnić przeprowadzenie imprezy... Smuci również fakt iż Festiwal miał tym razem mniejszy budżet, co dziwi, bo zwykle jest tak, że każda edycja udanej imprezy zyskuje fundusze. Może to Ratusz, który narzeka na braki w miejskiej kasie, przy czym organizuje bezpłodne i bezsensowne konsultacje, co do kwestii, które z góry są niedyskutowalne powinien przeprowadzić solidny nazwijmy to 'audyt sumienia'. Czy naprawdę poznaniacy potrzebują wartej 20 mln PLN groteskowej fanaberii w postaci Zamku Przemysła? Dlaczego by ułamka z tej kwoty nie przekazać na usprawnienie dobrze rokującego festiwalu filmowego?

J.

sobota, 25 sierpnia 2012

Perły architektury: JET OFFICE


Wspomniany parę postów temu pseudoranking chciałbym rozpocząć od przedstawienia sylwetki biurowca, który ma szansę stać się symbolem. A raczej miałby, gdyby nie stał tam gdzie stoi. Adres Piątkowska 163, to powinna być najgorętsza propozycja dla firm, które chcą by ich biura były kojarzone z architekturą najwyższej próby.

Po wnikliwej analizie krajobrazu w otoczeniu JET OFFICE, stwierdzam, iż na lokalizacji traci on sam, ale bardzo zyskuje jego otoczenie. Nie sposób przejść/przejechać obok tego budynku obojętnie. Do tej pory na długości wspomnianej ulicy powstawały jedynie fluorescencyjne, lub pastelowe koszmarki w różnym gabarycie (Niku Bowling & Fitness), lub wielkoformatowe hale handlowe (Makro). Tym razem mamy do czynienia z projektem i wykonaniem na światowym poziomie, wciąż tak rzadko spotykanym w Poznaniu.


"Odrzutowiec" to naprawdę wdzięczny obiekt do architektonicznych fotografii i wiele radości sprawia odnajdywanie kąta pod jakim wygląda najatrakcyjniej. Bez wątpienia najciekawszym elementem jest punkt zborny (bo trudno go nazwać osobną ścianą budynku), w którym zbiegają się dwie ściany. Chyba zamysłem architektów z Pracowni Insomia, było uniknięcie jakichkolwiek kątów prostych. Każdy kto mieszka w blokowisku w szlachetnym stylu martial law wie jak banalne są kąty proste. JET OFFICE jest więc całkowicie niebanalny, nawet te ostre kąty płyt tworzących elewację, czy szklanych tafli są niejednorodne 
i przenikają się z innymi. Aż chciałoby się gołą ręką dotknąć stalowoszarej szpicy tego statku powietrznego, tnącego powietrze wzdłuż ulicy Piątkowskiej. Statku właśnie, bo chyba człon nazwy 'JET' nie jest do końca trafiony. Ukończony budynek wygląda raczej jak kadłub ultranowoczesnego jachtu dysponującego mocarnymi silnikami Mercury.

Odchodząc na chwilę od tych metafor, biurowiec dewelopera Masterm Investment jest przykładem wzorcowej konsekwencji 
w dostosowywaniu elementów tzw. małej architektury na potrzeby ogólnej wizji projektu. Dobrze, mam nadzieję, widać to na załączonych zdjęciach w naszej galerii. Urzekające jest to z jakim pietyzmem potraktowano nawet kratki ściekowe, by tworzyły atrakcyjny kąt wraz ze ściętym fragmentem ściany od strony przystanku autobusowego. Całą gamę doznań wzrokowych dostarczają właśnie szczegóły. Może tylko porządny pozbruk okalający budynek zastąpiłbym granitem, ale to... Szczegół. Ewentualnie także logo mogłoby być nieco mniej nachalne, albo ja po prostu widziałbym tam trochę inną typografię. Pewnie się czepiam.



Do środka budynku niestety nie udało mi się dostać. Sympatyczna forma i martwa materia, ustąpić musiały gburowatości żywej materii w postaci ochroniarza-stróża, który wręcz przepędzał mnie, posądzając o jakieś niecne praktyki inspekcyjne. Aparat potrafi wzbudzić lęk nawet w dzisiejszych czasach. Jednak deweloper obiecuje eleganckie wnętrza biurowe o klasie B+.

Co tworzy JET OFFICE? Oczywiście wymarzone miejsce pracy dla wielu z nas, ale także swoisty park koncepcyjny, który osobiście widziałbym w innym miejskim klinie, niż ten sztucznie wytworzony pomiędzy ulicą Piątkowską i zapleczem garażowym przy nitce tramwajowej. Takim miejskim klinem, w który najchętniej teleportowałbym JET OFFICE, nadając mu jednocześnie nieco bardziej publiczne funkcje, byłby zbieg ulic Krysiewicza i Półwiejskiej. Czyli tam gdzie wciąż toczy się wojna (dosłownie, bo ten 'fyrtel' wygląda jak zbombardowane pobojowisko, i w przenośni, bo decydenci wciąż nie mogą dojść do porozumienia co dokładnie i kiedy tam stanie).

Żeby nikogo nie przemęczać swoim wywodem, ostateczną ocenę tej realizacji pozostawiam Wam. Chciałbym jednak zauważyć, że budynek ten był przedmiotem ożywionej dyskusji na poczytnym forum architektoniczno-urbanistycznym www.skyscrapercity.com, gdzie został przez społeczność architektów zawodowców, pasjonatów i amatorów oceniony bardzo wysoko [link].

Wybudowany w ciągu jednego roku od maja 2011 do maja 2012 biurowiec, nie cieszy się chyba jednak właściwym dla jego jakości zainteresowaniem najemców: wciąż niezagospodarowany pozostaje parter z niezwykle atrakcyjnym przestrzałowym przeszkleniem. Stacja Poznań Główny chętnie przejęłaby ten lokal (statek) na potrzeby swojej redakcji. W sam raz dla dwóch osób o wybujałych ambicjach.

Piątkowski 'stylowiec' (neologizm dla nazwania atrakcyjnego biurowca) to Piękno, Jakość i Impresja i tych ostatnich pod wpływem tej realizacji jak najwięcej życzę poznańskim planistom.

J.


Pełna galeria: Picasa

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Lekcja historii na pufach




Sympatycznie zrobiło się na Ostrowie Tumskim. Nie trąbi się o tym na około, informacje o tworzonej tam nowatorskiej przestrzeni historycznej są dość oszczędnie cedzone. Pomijam fakt dyskretnego otwarcia podwojów Rezerwatu Archeologicznego, o którym mimo wszystko coś usłyszeć mogła osoba nie śledząca zapamiętale miejskich wieści na wszystkich możliwych platformach, ale o tej wkomponowanej w przestrzeń społeczną instalacji nie wiedziałem. Jednak jakiś czas temu ją odkryłem i powiem tylko tyle: jest fajnie. Zwisające bannery, tworzą coś w rodzaju fali historii, lub jeżeli spojrzeć bardziej abstrakcyjnie: płonącego  drzewostanu czasu. Nie byłoby to może specjalnie porywające, gdyby nie zwrócenie się frontem
w kierunku odwiedzających, proponując turystom, jak i mieszkańcom, atrakcyjną i wygodną przestrzeń do wypoczynku. Nic nie stoi na przeszkodzie, by ten odpoczynek (na wyściełanych pufach), połączyć z niezobowiązującą, dobrowolną lekcją. Fakty serwowane są nam na różne sposoby: tradycyjnie za pomocą ilustrowanych tablic, ale także przy wykorzystaniu najnowszych zdobyczy technologii (no może kody QR nie są najnowszym dziełem ludzkości, ale dopiero teraz zyskują popularność). Możemy bowiem, dysponując smartfonem, zeskanować kody umieszczone na słupach nad siedziskami i zostaniemy przeniesieni na stronę internetową, na której wyświetli się odpowiednia do hasła przy kodzie treść. Najczęściej będzie to rozszerzona anegdota, która zadowoli zarówno młodszych jak i starszych.

Bez wątpienia cieszy nowatorskie podejście do 'powszechnej lekcji o Poznaniu'. Młodzi z zaciekawieniem zeskanują kody, chociażby po to by przetestować aplikację w smartfonie, albo by pochwalić się przed znajomymi fajną komórką, ale może to być szansa na liźnięcie kawałka lokalnej historii. Tyle się mówi o tym, że ludzie dziś nie czytają. A niech czytają, choćby i na małych ekranikach.

Forma instalacji jest interesująca, przyciąga spojrzenie i zachęca do ekspoloracji, a także do... Odpoczynku. Dlaczego by nie usiąść na chwilę i nie popatrzeć dookoła na ceglaną wyspę, tak ważną na mapie Poznania. Ostrów Tumski złapał oddech. 

Będziemy się starali znaleźć więcej takich przyjaznych mieszkańcom miejsc. Najlepiej takich, o których zapomniano, a aż proszą się o miejsce w pamięci i sercach poznaniaków.

J.




piątek, 17 sierpnia 2012

Transatlantyk wypłynął!


Gdyby nie wpadka z kinem plenerowym (która wpadką jest może tylko dla mnie), początek sztandarowego poznańskiego festiwalu oceniłbym jako doskonały. Ekipa bloga, którego czytacie w tej chwili, w zeszłym roku pełniła funkcję wolontariuszy, a w tym roku na festiwalu występujemy w charakterze gości: aktywnych widzów. Zdołaliśmy poznać Transatlantyk od podszewki, ja osobiście zwijałem nawet słynny 'eko' dywan w kolorze zielonym, po którym kroczyły sławy zeszłorocznej edycji na galę otwarcia. W tym roku chyba pora na otrząśnięcie się z organizacyjnych chorób wieku dziecięcego (o ile takie w ogóle wystąpiły) i utemperować młodzieńczą werwę dojrzałym profesjonalizmem.

Na oceny przyjdzie po zakończeniu wydarzenia, a teraz na gorąco słów kilka o pierwszych projekcjach.

Jeżeli wszystkie filmy maja być na poziome tych, które obejrzałem dzisiaj, to bardzo proszę, niech festiwal trwa i dwa tygodnie, albo dłużej. Nie chwaląc się - wybrałem dobrze! Oparty na faktach film 17 dziewczyn w reżyserii Delphine i Muriel Couline potraktowałem jako przystawkę. Niezłą, ale nie wybitną. Kusi fabuła umocowana na rzeczywistych zdarzeniach, ale momentami nuży płytkie przesłanie filmu i trochę rozczarowuje nieprzekonujący finał i potraktowanie po macoszemu rozpoczętych wątków.

Drugim przystankiem w dzisiejszym maratonie był dokument z "amerykańskiej serii", czyli Amerykańskie pasaże. Spodziewałem się poziomu wspomnianych w poprzednim wpisie, zeszłorocznych Chelsea on the Rocks i Detroit, dzikie miasto. Było tylko odrobinę gorzej, może dlatego, że dokument nie ma spójnej charakterystyki, nie sili się na opowiadanie jednoznacznie zamkniętej historii. Jego siłę jednak stanowią świetnie dobrane historie i barwne, niesztampowe postaci, udowadniające, że Stany Zjednoczone to nie tylko kraj stereotypów ale i kraina gdzie się je łamie. Przyjemne jest również kontemplowanie realizacji założonej (jak mniemam) koncepcji drugiej strony medalu amerykańskiego sukcesu, zarówno w wymiarze jednostkowym jak 
i zbiorowym. Można odnieść wrażenie, że każdy z bohaterów w ekspresji radości ma na końcu języka smutek, utracone ideały lub niespełnione nadzieje, choć czasem jest też odwrotnie.

A na koniec na wesoło, choć raczej w makabryczny, groteskowy sposób. Kino norweskie na stałe już chyba zagości na Festiwalu Transatlantyk, co bardzo cieszy. Nie zdradzając fabuły Jackpot, można powiedzieć o tej czarnej komedii pomyłek, że nie sposób się na niej nudzić i oderwać wzrok od ekranu. Dwie godziny dynamicznej, skandynawskiej rozrywki z niezłą grą aktorską 
i intrygującym humorem. W pewien sposób jest to prześmiewcze spojrzenie na klasyczne książkowe kryminały z Północy.

J.

Transatlantyk - Galeria

wtorek, 14 sierpnia 2012

Festiwal Transatlantyk 2012 - rozkład jazdy od Stacji Poznań Główny




FILMY:

Dom z piasku i mgły - 17.08 o 17.00
Nagi lunch - 18.08 o 14.00
New York in motion - 19.08 i 21.08 o 20.30 i 20.00
Bill Cunningam in New York - 22.08 o 17.00
Filmy które zbudowały Amerykę - 17.08 i 19.08 o 17.00 i 14.00
Paparazzi - 18.08 i 19.08 o 22.00 i 17.00
Ludzie krety - 18.08 o 20.30 / Muza
Atak gigantycznych pijawek - 16.08 i 22.08 o 20.30 / Muza
39 kroków - 19.08 o 20.00
Szantaż - 16.08 o 20.00
Piękno i rower 16.08 o 17.00
Norweski ninja - 18.08 o 22.30
Lapońska odyseja - 17.08 o 22.30
Zrecesjonowani - 17.08 i 20.08 o 20.30
Amerykańskie pasaże - 16.08 i 19.08 o 20.00
Happy - 16.08 o 14.00
Korpokultura - 20.08 o 14.00
Are all men pedophilles? - 17.08 i 19.08 o 22.00
Woody Allen - dokument - 19.08 i 21.08 o 20.00 i 20.30
17 dziewczyn - 16, 18, 21 o 17.30, 20.00 i 14.00
Broken - 20.08 i 21.08 o 20.00 i 20.30
Bonsai - 17.08 i 21.08 o 17.30 i 17.00

WARSZTATY:

16.08 o 15.00 - Kino w kontekście / Multikino
17.08 o 13.00 - Motion control / Multikino
17.08 o 20.30 - Ghosts with shit jobs / Multikino
18.08 o 17.00 - Przedpremierowa projekcja Vamps wykład i o efektach specjalnych w filmie / Multikino
20.08 o 11.00 – Muzyka w niezależnych produkcjach filmowych / Concordia
Warto także pojawić się na panelu dyskusyjnym Wkulturwieni, realizowanym we współpracy z TVP Kultura w festiwalowy wtorek.


Subiektywnie i przeglądowo a przede wszystkim racjonalnie, gdyż niestety wszystkiego co interesujące na Transatlantyku obejrzeć się po prostu nie da. Sprawnie zagospodarowując czas i przemieszczając się pomiędzy lokalizacjami możemy obejrzeć kilkanaście interesujących filmów i wziąć udział w kilku jednostkach warsztatów.

Co w tym roku na festiwalu? Znów sekcja Wall Street. Szczerze mówiąc jak dla mnie nieco już zdezaktualizowana pod względem koniunktury, wiem, że wszystkiego w zeszłym roku nie dało się przekazać, ale spodziewałem się, że nastąpi jakaś rotacja i nie będziemy mieli stałej sekcji o tej nazwie. 

Pojawia się Kino Rowerowe (zapewne w tym kontekście nowa funkcja dla wolontariuszy – rowerowych, mobilnych punktów informacyjnych), z filmem, który zapowiada się bardzo ciekawie, czyli Piękno i rower (niestety wyświetlany tylko jednego dnia). Glokalnie, ekologicznie ze wsparciem dla masowej świadomości obywatelskiej – tak kształtuje się wizerunek festiwalu. W tym roku nie zawodzi sekcja Art. a zwłaszcza blok filmów o Stanach Zjednoczonych, tym razem koncentrujący się wokół Wielkiego Jabłka. Po świetnym zeszłorocznym Chelsea on the Rocks i Detroit, dzikie miasto, jestem spokojny o odpowiednią selekcję filmów w tej edycji.

Sekcja kina regionalnego podobnie jak w zeszłym roku opiera się na filmach ze Skandynawii i Niemiec. W tym roku warte polecania są z pewnością produkcje z dalekiej północy: Jackpot i Lapońska odyseja.
Z tuzami hollywoodzkiej reżyserii spotkamy się w sekcji poświęconej Alfredowi Hitchcockowi (przekrojowy wybór filmów, 
z naciskiem na dzieła, które legły u podstaw jego sławy, a nie wszyscy je znają), a także wybierając z katalogu Panorama świeży film poświęcony życiu i twórczości Woody’ego Allena.

W tym roku warsztaty festiwalowe są przeznaczone chyba dla węższej grupy pasjonatów. Można powiedzieć tak, można też pokusić się o stwierdzenie, że brakuje różnorodności. Rozmontowano na czynniki pierwsze pracę scenarzysty i kompozycję muzyki filmowej, nie dając szansy chociażby grafice marketingowej (świetne zeszłoroczne warsztaty z Tomaszem Opasińskim).
Z naszej strony bardziej polecamy warsztaty bazujące na wcześniejszej konsumpcji dedykowanych im filmów, zwłaszcza spotkania z ekipą Alvernia Studios.

Master Classes w Rozbitku pozostawię bez komentarza, z racji iż najciekawsze warsztaty Scenografia opowiadanie historii przez architekturę zostały już dawno rozdrapane, prawie tak jak wejściówki na Kino Plenerowe…

Nie trzeba się zgadzać z wcale bezrefleksyjnie z  naszą selekcją, gdyż każdego w kinie pociąga co innego. Trudno w festiwalowym Lineupie dopatrzeć się znaczących słabości, a z ostateczną oceną wstrzymamy się rzecz jasna do zakończenia Transatlantyku. Tak naprawdę ten festiwal to doskonała okazja, by przy odrobinie planistycznego zaangażowania obejrzeć mnóstwo ciekawych i nieznanych filmów, nawet zupełnie za darmo.

Program

O przebiegu Festiwalu informować postaramy się na bieżąco!

J.

Transatlantyk - Galeria

czwartek, 9 sierpnia 2012

Elitarne kino plenerowe?

Wszystko stało się jasne. Odmienna koncepcja kina plenerowego Festiwalu Transatlantyk odebrała szansę masowej i bezpłatnej konsumpcji interesujących produkcji filmowych rzeszom poznaniaków. 


Pozornie jest się czym chwalić: wygoda, eksluzywność, każda para (40 podwójnych zaproszeń na każdą projekcję) spędzi przemiłe chwile pod chmurką, przed własnym ekranem, wszystko to w unoszącej się atmosferze artyzmu i dobrego smaku, którą roztaczać będzie Concordia Design.

W Starym Korycie Warty było inaczej, może mniej komfortowo, ale w logicznym powiązaniu z ideą masowego kina plenerowego seanse były otwarte.

Nie wiem czy ścisła kooperacją z miejskim centrum wzornictwa wymusiła taką zmianę w pomyśle na to przedsięwzięcie, ale nie jestem zwolennikiem takiego rozwiązania, kłóci się ono z wizją Festiwalu, który miał być otwarty i przyjazny Poznaniowi i jego mieszkańcom.

Stare Koryto Warty powinno pozostać transatlatycką salą kinową, a kino plenerowe pod Concordią mogłoby być jej uzupełnieniem, bądź alternatywą dla pragnących wygody mistrzów błyskawicznej rezerwacji wejściówek...

Mimo to z niecierpliwością czekamy na rozpoczęcie największej kulturalnej imprezy w naszym mieście. Stacja Poznań Główny na pewno tam będzie!

J.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Tendencje urbanistyczne: małe perły architektury trzymają się z dala od centrum Poznania


Trudno zakwalifikować jednoznacznie negatywnie obecne trendy architektoniczne obowiązujące w centrum naszego miasta. Wypierane są małe, aczkolwiek świetne jakościowo projekty, a uparcie lansowane są duże realizacje. Klimat przestrzenny Poznania powinny tworzyć nie molochy tylko projekty mniejsze.

Siłą rzeczy Kupiec Poznański, Stary Browar, nowy budynek Biblioteki Raczyńskich lub Galeria MM (planowane otwarcie jesienią) to budynki monokulturowe. Muszą (choć w latach 90. chyba panowały w Polsce inne wzorce) mieć jednolitą strukturę i wyglądać spójnie, zabierają tym samym przestrzeń małym budynkom oferując ponadto mało urozmaicone funkcje handlowo-biurowe. Wyjątkiem w tej kwestii jest Stary Browar z orientacją częściowo kulturalną, ale w tym wpisie wolalbym skupić się na zagadnienieniu samej formy.

W ostatnich latach poprawia się wzornictwo w centrum Poznania, albo raczej jego jakość ma charakter sinusoidy 
o obniżającej się amplitudzie pomiędzy realizacjami najlepszymi i najgorszymi. Kupiec Poznański straszy na Placu Wiosny Ludów, proponując ciężkie docieplane zabrudzone mury poprzekłuwane gdzieniegdzie otworami strzelniczymi czyt. oknami, lub większymi szklanymi taflami wykończonymi metalowymi listwami, wszystko to zwieńczone jest szkaradnymi daszkami. Nie można być tolerancyjnym w stosunku do takiej architektury, nie trafiają do mnie argumenty, że budynek ma swoje lata i tak budowało się w Polsce 10 - 12 lat temu. Po pierwsze nie zasłaniajmy się Polską, bo to Polska a właściwie Marek Leykam stworzył takie koncepcje jak ponadczasowy Okrąglak, już ponad 50 lat temu, a mozliwości jakie niosą ze sobą stal i beton tylko się zwiększyły. Tak czy siak mamy w centrum Poznania coś co wygląda jak austriackie rodzinne spa z końca ubiegłego wieku. I to nie jest komplement.

Z gigantami bywa też lepiej. Mamy Stary Browar, który otrzymał dwie nagrody ICSC (International Council of Shopping Centers), rokującą ale trochę zbyt przytłaczajacą bryłę Galerii MM (szkoda, że zmarnowano nieco koncepcję przeszklonego przestrzału pomiędzy al. Marcinkowskiego a ul. Święty Marcin.). Interesującą panoramę tworzy klasyczna Główna Biblioteka Raczyńskich ze swoim nowym ogromnym skrzydłem. Szkło i beton w rozsądnych, nowoczesnych i eleganckich proporcjach, ale wszystko w wielkiej skali.

To jest wlaśnie problem centrum: ogromne, przytłaczające formy. Przytłaczające po 'europejsku', czyli w poziomie. Jestem entuzjastą drapaczy chmur, bo to w ich przypadku mamy do czynienia z korzyścią skali, widoczna z daleka imponująca bryła, możliwość pokazania finezji konstrukcji. Jednym słowem, prawdziwe urbanistyczne symbole rosną w górę nie starzejąc się, a wielkie budowle poziome skazane są na 'obrastanie w tłuszcz' minimalizując możliwości aranżacji przestrzeni wokół nich.

Są jednak budynki w Poznaniu, które nikomu nic nie zabierają, wciskają się w najmniejsze szczeliny i czają się czasem nieco na uboczu. Nie są wielkie, bo nie muszą. Są tylko na tyle duże, by istnieć i nie zabierać przestrzeni życiowej ludziom i miejsca dla swoich architektonicznych towarzyszy. Wybrałem jak dotąd dwa, i ich dossier przedstawię 
w osobnych wpisach, tutaj już zmierzając do konkluzji i ogłoszenia zwycięzców.

Jet Office przy ul. Piątkowskiej i Rezerwat Archeologiczny Muzeum Archeologicznego na Ostrowie Tumskim. Kojarzycie? Nie szkodzi, że nie. budynki te na pewno nie znikną z mapy pereł architektonicznych naszego miasta, 
a wierzę wręcz, że szybko pojawią sie im konkurenci. Wpisują się w postulowany przeze mnie trend wypierania 'małego i pięknego' z dala od centrum, gdyż nie są to budynki o dużej kubaturze. Są od siebie zupełnie różne i piękne 
w całkiem odmienny sposób. Są realizacjami świeżymi i prezentują się świeżo. Ich forma jest bardzo dopracowana 
i nie zmarnowana przez użyte materiały. Cieszy ogromnie to, że przynajmniej jeden z tych budynków jest obiektem 
o przeznaczeniu kulturalnym. Archeologia wcale nie musi kojarzyć się z wykopaliskową architekturą i w przypadku Rezerwatu firma Toya Design to udowodniła.

Rezerwat Archeologiczny fot. Anna Sędalska

Jet Office fot. Anna Gregorczyk

Małe projekty muszą uciekać bo w centrum nie ma dla nich miejsca. W centrum, ze względu na estetykę 
i ekonomikę przestrzeni, będę lansował usilnie ideę budynków wysokich, ale też szczupłych, strzelistych zamiast rozłożystych. Szkoda, że nie ma miejsca na budynek klasy Jet Office przy ul. Połwiejskiej, projekty DePtak 2, mającego powstać na obenym gruzowisku przed szpitalem im. Krysiewicza są coraz bardziej obcinane i trywializowane, równając bardziej jakością do Kupca Poznańskiego.

Czy wszystko jest zatem źle? Nie. Złe jest to, że nowoczesnego małego piękna jest tak niewiele w centrum, dobre natomiast to, że pojawia się ono tam gdzie nikt siętego nie spodziewa, przywracając lub w ogóle powołując do życia pewne okolice.

J.