Get the flash player here: http://www.adobe.com/flashplayer

poniedziałek, 9 marca 2015

Czerwone wytrawne. AK30 w słowach organizatorów, cz. 2

 

Trzy lata temu – świeżo upieczona studentka, nieśmiała, z małą ilością znajomych. Pierwsze artystyczne wyjścia – Arsenał, Art Stations, w końcu AK30. Każdą osobę wystawiającą się miałam za uapowskiego mesjasza, proroka wielkiej sztuki i mój potencjalny ideał, do którego dążyłabym przez następne lata...

Ciężkie było zderzenie się z prawdą. Ja, uchodząca za czarną owcę rodziny, wylałam wino. Było czerwone. Dywan, na którym utworzyło piękne wzory, również nabrało różowawego ubarwienia. Obdarzona przez naturę nieprzezwyciężoną fizjonomią, nabrałam podobnie krwistych odcieni, głównie na polikach. Niczym upodlony szczeniak udałam się do właścicielki mieszkania, która wskazała mi kierunek do łazienki.Symbol mojej niezdarności, mojego nieobycia w świecie sztuki ścierałam z pieczołowitością i zażenowaniem. Zdarza się, mówili nieliczni znajomi. Czerwona plama pewnie nigdy nie została usunięta, a teraz demaskuję siebie przed tamtejszą właścicielką mieszkania.

Po trzech latach jestem już uważniejsza, można powiedzieć, że niejako wpisałam się w obowiązujące schematy (lub też ich brak). Rzadko kiedy czerwienię się z powodu błahostek, prędzej zaczynam się jąkać i zacinać w połowie zdania (co zazwyczaj obracam w żart). Prócz tego zaszły inne zmiany, bardziej radykalne. Przede wszystkim wiem, czym dla mnie jest sztuka i czego powinnam oczekiwać od osób ją reprezentujących. Nie szukam ideałów, ale sama staram się je tworzyć. Nie stawiam twórczości artystycznej na piedestale, ponieważ twierdzę, że każdy jest do niej zdolny. Z taką perspektywą i z takim nastawieniem podchodzę do wszystkiego, co ma chociaż minimalny związek z artyzmem. Teraz wernisaże inaczej wyglądają, inaczej przebiegają, a i nie nabierają zbędnego patosu.

Zazwyczaj przebiega to w podobny sposób. Ja – starająca się zaktywizować, zaangażować – dzwonię, piszę, pojawiam się na spotkaniu organizacyjnym. Jestem z początku cicha, chociaż starająca się sprawiać wrażenie miłej. Oceniam czy dam radę, czy mam ochotę, czy mam czas i przede wszystkim czy odpowiada mi zebrane towarzystwo. Jeśli nie, wychodzę bez tłumaczenia dlaczego, po co i w jakim celu. Udaję, że to się nie stało i szukam innego zajęcia. Innym razem zostaję i jest fajnie, bo sympatycznie i towarzysko. To już połowa sukcesu, bo przecież najważniejsi są ludzie.

Następnie organizacja, dzwonienie i udawanie ważnej i poważnej. Później spuszczam z tonu, pokazuje ludzką twarz. Bo chociaż nazywają mnie organizatorką, to przecież wiele nie wiem i często się mylę. Nie przyznaję się do tego, tylko staram się nadrobić braki. I znowu dzwonię i piszę i pojawiam się na ustalonych spotkaniach. Później jest prościej, bo znikąd pojawia się pewność siebie. To uczucie (bo nie cecha charakteru) jest nietrwałe, wybredne i pyskate. Trzeba korzystać, że w ogóle jest i że się łaskawie pojawiło. Wtedy monologi otwierające wystawę przychodzą z łatwością, a wcześniej wspomniane jąkanie jest mrzonką i śmieszną anegdotką. Owszem, nadal się zacinam, szukamwyrafinowanych synonimów i czasami ściśnie mnie coś w klatce piersiowej, ale to nie to samo. To nie to samo uczucie towarzyszące wylaniu wina.

Mam za sobą i przemowę i mniej zaplanowane tłumaczenie prac osobom postronnym. Nagle spostrzegam, że znam więcej osób niż myślałam. Ten to jest Patryk, ze scenografii – w zeszłym roku miał wystawę towarzyszącą festiwalowi poświęconemu mniejszościom. Te dwie dziewczyny to Agata i Monika, z grafiki (nie wiem czy warsztatowej czy projektowej, więc się dopytuję). Poznałam je w pracowni plakatu, a jedna z nich dała mi drobne na kawę z automatu. Przestrzenie mieszkań po brzegi wypełnione są ludźmi, których kojarzę, a niektórych nawet lubię. Jeśli nie wiem kim są, zawsze mogę podejść i zapytać, bo w rękawie trzymam resztki pewności siebie. W pewnej chwili pojawiają się znajome z psychologii i weterynarii, które ze sztuką mają wspólnego tyle co nic. Wiem natomiast, że sztuka to moje życie i jestem im wdzięczna, że się zjawiły.

Ktoś wylał wino. Nie znam tej osoby, ale śmieję się w głębi serca, bo nagle cofam się myślami o trzy lata. Mówi, że pierwszy raz pojawiła się na AK30 i trochę nie rozumie co się dzieje. Jednocześnie tłumaczy, że w następnym roku chce dostać się na malarstwo. Ma na imię Zosia, jest strasznie nieśmiała. Nie każę jej ścierać wina, bo jedna z osób się wystawiających mówi, że dywan nabrał teraz swoistego charakteru. 

Mniej więcej tak w moim przypadku wygląda organizacja przeróżnych wydarzeń, w tym AK30. Moja niezdarność pozostała i nadal potykam się o własny cień. Zapominam i gubię, ale się staram (przynajmniej tak się tłumaczę). Zbieram doświadczenia i kolekcjonuję emocje. Robię coś, a to coś urasta z czasem do rangi fajnego wydarzenia. Artystka ze mnie marna – ale w końcu czym byliby artyści bez jakieś namiastki ogarnięcia w postaci organizatorów i organizatorek?


Daria Grabowska,
III rok Edukacji Artystycznej na UAP

niedziela, 1 marca 2015

AK30, czyli 30 wystaw w 30 dni: w słowach organizatorów, cz. 1


Indywidualizm jest obecnie rzeczą dość groźną. Swobodne wypowiadanie swoich myśli może wiązać się z nieprzyjemnymi skutkami, a znowu całkowite zamknięcie się w sobie będzie utożsamiane z uniwersalnością. Nie dziwi mnie więc fakt, że wiele osób próbuje mówić, czasami nawet krzyczeć poprzez inne formy ekspresji.

Być może to przeświadczenie jest zbyt bardzo podparte moim studiowaniem na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, aczkolwiek do tej pory mam w głowie słowa jednej z wykładowczyń: Artyści nie potrafią mówić, więc tworzą. Osoby te są dla mnie inspirującym przykładami indywiduów, które nie dają się zamknąć w ramy, które poza nie wychodzą i całkiem dobrze radzą sobie na tym czystym polu. Ich pojedyncze głosy są często ledwo słyszalne, bo przecież świat sztuki często potrzebuje znanego nazwiska (czy to artystki, artysty, czy to kuratora, kuratorki) by dać mu megafon. Zdarzają się jednak sytuacje, gdy te szepty i troszkę głośniejsze hasła scalają się w jedno, a przy tym nie potrzebują wielkiego świata by zaistnieć.

Taka idea przysługiwała organizatorom i organizatorkom pierwszej edycji AK30. Pozwolić się wypowiedzieć tym mniej znanym, aspirującym do bycia artystami oraz artystkami. Chcieli usłyszeć ichkrzyk, kiedy to łączą się we wspólnej inicjatywie. Jak widać wydarzenie to wyszarpało dla siebie kawałek miejsca. Świadczy o tym już szósta edycja AK30, która rozpoczęła się dwudziestego siódmego lutego. Cieszy się ona dość dużym powodzeniem, nie tylko wśród profesorstwa Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, ale także studentów i studentek.

Według mnie inicjatywa ta powinna skupiać się właśnie na tych młodych i zdolnych, bowiem rzadko kiedy mają oni okazję powiedzieć coś od siebie. Dzięki AK30 pojawia się możliwość zaprezentowania swoich rzeczywistych zainteresowań i prac, które z nich wynikają. Brak narzuconego hasła daje im swobodę twórczą, którą tak często zabierają różnego rodzaju konkursy. To studenci i studentki decydują o własnych wernisażach, stają się swoimi kuratorami i kuratorkami. Ich indywidualizm nie tylko widoczny jest w pracach, ale także przestrzeniach, w których decydują się zaprezentować. Brudne pędzle, stępione nożyczki, porysowane meble – miejsca ze znakami czasu, a nie pozbawione przeszłości białe ściany galeryjne.

Trudno o wydarzenie bardziej inspirujące niż trzydzieści wystaw w trzydzieści dni, wypełnione po brzegi przeróżnymi działaniami artystycznymi. Kiedy to młodzi pokazują na co ich stać, nie tylko działając pod skrzydłami starszych i rozpoznawalnych. Mamy bowiem swój głos i potrafimy go używać. Czasami tylko warto się w niego wsłuchać i wychwycić poszczególne słowa.


Daria Grabowska, 
studentka III roku Edukacji Artystycznej na UAP
 __________________________

Polecamy zaglądać na stronę wydarzenia na Facebooku: tutaj

środa, 25 lutego 2015

Operowa kawa i wuzetka, czyli "Rycerskość wieśniacza" i "Pajace" premierowo w Teatrze Wielkim



1 lutego miałem okazję uczestniczyć w drugim spektaklu premierowym najświetniejszego chyba zestawu operowego wszech czasów. Teatr Wielki po raz kolejny postanowił zmierzyć się z legendą gorących jak południowe Włochy utworów autorstwa Pietra Mascagniego i Ruggiera Leoncavalla.

Dwie nowe odsłony za jednym razem - to nie zdarza się codziennie. Niewątpliwie są to opery wymagające dla interpretatorów i odtwórców, choć zróżnicowane pod względem rozkładu akcentów wyzwań. Cavalleria (wolę używać dźwięcznej włoskiej wersji tytułu, gdyż polska "Rycerskość..." jest równie subtelna, co pług orzący spaloną ziemię) jest bardziej muzyczna, duchowa, kiedy Pajace są teatralną areną solistów.

Dwie stosunkowo krótkie opery tradycyjnie wystawiane są razem, choć sami twórcy jakoś nie mogli się z tym pogodzić. Cavalleria rusticana, która rozpoczynała wieczór, jest uważana za pierwszą operę werystyczną, ze względu na fakt porzucenia motywów symbolicznych na rzecz dosadnego naturalizmu, problemów prawdziwego człowieka. Zgodnie z tym właśnie nurtem miejscem akcji jest wieś na gorącej Sycylii. Nie mam zamiaru skupiać się w tym tekście na libretcie żadnego z dzieł, gdyż historie operowe praktycznie zawsze są szczątkowym skryptem dla całego wachlarza możliwych interpretacji i doświadczeń poza przedstawianymi wydarzeniami i pozostają niezmienione od lat - każdy je poznał, lub może poznać i zrozumieć w ciągu paru minut.

Solą każdej opery, w konsekwencji także recenzji, jest to co zostało do bazowej historii dołożone oryginalnie i w interpretacji na pożytek nasz - słuchaczy i widzów.

Czym jest Cavalleria rusticana dla człowieka z XXI wieku? Pierwszy raz z dziełem Mascagniego zetknąłem się wcale nie w teatrze, a przed telewizorem. Nie oglądałem wtedy jednak żadnego z zapisów spektaklu a... Ojca Chrzestnego. Trzecia część zawsze uważana była za tą gorszą, nakręcona po kilkunastu latach, była i jest dla wielu sporym rozczarowaniem. Ja jednak twierdzę, że zamknięcie słynnej trylogii Coppoli jest obrazem całkiem udanym, choć może właśnie przesadnie symbolicznym. Przy okazji recenzji spektaklu operowego wspominam ten film gangsterski nie bez powodu. Cavalleria jest przecież niezwykle ważnym elementem spajającym fabułę i estetykę Ojca Chrzestnego III. To właśnie w tym spektaklu swój debiut sceniczny zalicza syn Michaela Corleone -  w operze w Palermo, jakże by inaczej. Kulminacyjną scenę natomiast wypełniają dźwięki cudownego intermezza (odwołań do opery znajdziemy z resztą w tym filmie więcej). To co zaczęło się na Sycylii, również tam ma swój kres.

Poznańska premiera w reżyserii Leszka Mądzika nosi ewidentne wręcz znamiona silnego oddziaływania artysty. Wszystko jest na scenie zanurzone w odczuwaniu czasu i ziemi, spalonej ziemi jako substratu natury. Takie właśnie są doskonałe dekoracje, funkcjonalnie metaforyczne i monumentalne. Czas symbolizowany przez elementy dekoracji upływa na oczach widza, steruje losami bohaterów. Nie da się również nie zauważyć fascynacji reżysera stanami i siłą światła, które formuje akcję i koncentruje uwagę tworząc swoją samodzielną narrację. Wyróżnić w tym miejscu należy oczywiście również autorkę samej scenografii - Zofię De Ines. Imponujące sceny zbiorowe zyskiwały z kolei na konsekwencji kostiumowej czarnych matron o oliwkowej cerze. To trzeba zobaczyć.

Jak zawsze w przypadku Cavalerii cała widownia czeka na intermezzo - nie można było mieć zastrzeżeń do orkiestry kierowanej przez dyrektora artystycznego Teatru Wielkiego w Poznaniu Gabriela Chmurę. Cały czas jednak odnoszę wrażenie, że albo mój słuch uległ pogorszeniu, albo orkiestra w naszej operze jest po prostu zbyt mała, choć przecież sama sala również nie jest największa. Lubię głośniej.

Po stosunkowo długiej 40-minutowej przerwie przyszła pora na drugie danie. 

Pajace autorstwa Leoncavalla miały swoją premierę dwa lata po Cavalerii - w 1892 roku i były inspirowane jej siłą i wyrazistością. Libretto po raz kolejny wydaje się proste i to co najważniejsze wydaje się znajdować pod spodem, także w rysie charakteru samego autora dzieła. Dojrzewający w środowisku prawniczym, sądowym szybko odnalazł w sobie zamiłowanie do psychologii. Można to zauważyć doskonale w strukturze omawianego dzieła i postaciach bohaterów. Członkowie teatralnej trupy nieustannie zmagają się ze swoimi uczuciami, pragnieniami i powinnościami. Uwiera ich dystans, który tworzy się pomiędzy tym kim są naprawdę, a postawami których wymaga od nich otoczenie - także widownia. Mowa tu oczywiście o widowni na samej scenie, gdyż Pajace to spektakl w spektaklu.

Ten zewnętrzny spektakl, który miałem okazję oglądać, był rzeczywiście świetny, zaskakujący. Reżyser odważył się na uwspółcześnienie dzieła i dzięki temu anachronizm nieruchomych masek ustąpił pola współczesnej wizji offowego teatru. Postindustrialna otoczka magazynowa wygląda świetnie i jest dynamiczna, dekoracje zmieniają się w czasie rzeczywistym, co dodatkowo podkreśla staranne ich przygotowanie i głęboki rozmysł nad tą warstwą interpretacji. W parze za dekoracjami podążają świetne kostiumy. Na scenie jest bardzo hipstersko, tak jak trupa Leoncavalla wystawia na widok zewnętrzny wyłącznie lepsze wersje samych siebie, tak i widz ma wrażenie, że człowiek współczesny, nawet on sam jest aktorem wobec otaczającego go świata, sprzedając wszędzie swoje wyidealizowane oblicze - na Facebooku czy w CV.

Artyści wcielający się w rolę Cania, Tonia, Neddy czy Silvia również podołali wyzwaniu tak odświeżającej premiery. Wyróżniła się w roli Neddy i Colombiny piękna Anna Cymerman i jej piękny sopran. Z legendarną arią Vesti la giubba (słynne "Śmiej się pajacu...") poradził sobie natomiast dobrze Wojciech Sokolnicki, który tego wieczoru zmagał się z dwiema głównymi rolami, gdyż wcześniej wystąpił w Cavalerii jako Turridu.

Współczesna interpretacja nie dziwi, jeżeli spojrzymy na to jak młodzi ludzie byli zaangażowani w realizację poznańskich Pajaców. Reżyser Krzysztof Cicheński działa w założonym przez siebie niemal 10 lat temu Teatrze Automaton, jest również doktorantem UAM w katedrze Dramatu, Teatru i Widowisk. Scenografią zajęła się Magda Flisowska, studentka scenografii na UAP. Za kostiumy odpowiedzialna była natomiast Julia Kosek, studentka m.in. Psychologii, również na UAM. Bardzo lokalna ekipa i świetny efekt końcowy ich pracy.

Zimowy wieczór może być bardzo rozpalający dla zmysłów. Jak to na południu Włoch!


Jędrzej Franek


poniedziałek, 23 lutego 2015

Kino, kolacja i spacer… Miejscownik #3



To trzecia odsłona naszego poznańskiego MIEJSCOWNIKA, w którym polecamy lokale, do których warto się wybrać z różnych powodów. Nie ograniczamy się jedynie do pochwał - jeżeli któreś z miejsc nas zawiedzie, piszemy to otwarcie.

Zapraszamy do zapoznania się z poprzednimi częściami cyklu: Część 1. i Część 2.

Być może w ferie zapragniecie wybrać się ze swoją lepszą połową lub całą rodziną do kina (w duchu błagam, żeby nie było to 50 Twarzy Greya) a potem będziecie mieć ochotę coś przekąsić i wtedy pojawi się pytanie: gdzie iść?


Stacja zawsze poleca Taczaka 20 pod warunkiem, że miejsce to nie jest akurat pełne studentów pobliskiego UEP . Może być wtedy trudno o stolik. Z przykrością musimy stwierdzić, że nic tu się nie zmienia. To samo menu, ten sam wystrój…nuda? Czasem zjedlibyśmy coś INNEGO. Cóż, może jesteśmy trochę smutni, trochę nudni o tej porze roku, to i Taczaka 20 może się takie wydawać.

Jeśli będziecie na tej ulicy być może najdzie Was ochota na tarty i tutaj godny polecenia jest Tartak przynajmniej pod względem walorów smakowych. Polecamy pyszną zupę gulaszową, która naprawdę rozgrzewa oraz tartę z bakłażanem. Pycha. Wady? Niestety są, bo cóż z tego, że jedzenie super, kiedy najlepiej brać je na wynos. Najbardziej nie przeszkadza wcale ciasnota, światło świecące prosto w oczy i hałas, ale nienajlepsza obsługa. Może być hipstersko, ale błagam o minimum kontaktu z rzeczywistością. Pani przy kasie była trudna w komunikacji, ograniczając się do pomruków i spóźnionego refleksu, natomiast bardzo ochoczo zachęcała do zostawienia jej napiwku. Za co? Nie wiem. 





Miłą niespodzianką okazała się knajpa w miejscu po sklepie Społem na Wyspiańskiego. Cafe Przymiarka nie odstrasza obsługą, wręcz przeciwnie. Byłam tam dwa razy i trafiłam na naprawdę pomocne i miłe osoby, aż chce się wrócić. Sam wystrój w stylu zakładu krawieckiego jest nader oryginalny. Dookoła stołów manekiny, maszyny do szycia i inne akcesoria nadają wnętrzu wyjątkowy charakter. Lokal przyjazny jest dla rodzin z małymi dziećmi. Niech nie zniechęcą Was wysokie schody do Przymiarki. Dzwonek przed wejściem poinformuje obsługę o przybyciu małego gościa, możecie więc liczyć na pomoc w zapakowaniu wózka do środka. Dodatkowo na miejscu znajdziecie krzesełko dla bobasa, by i on czuł się w pełni komfortowo.





Co polecamy? Tarty, zupy (wyjątkowy krem pomidorowy) oraz świetne piwo o oryginalnym cytrusowym smaku - Valkiria, choć generalnie wybór złotych trunków mógłby być nieco szerszy, chociażby taki jak wybór kaw, który jest więcej niż wystarczający. Mieszkańcy Łazarza naprawdę mogą się cieszyć, że w okolicy pojawiło się tak fajne miejsce.

San