Get the flash player here: http://www.adobe.com/flashplayer

piątek, 4 października 2013

MANHATTAN SHORT Film Festival


MANHATTAN SHORT Film Festival to nowojorski,  międzynarodowy i największy na świecie festiwal filmów krótkometrażowych. Poznański pokaz, którego współorganizatorem była Fundacja Ad Arte odbył się 2 października w kinie Rialto.

Mimo, że był to środek tygodnia, a termometr wskazywał niewiele ponad 3 stopnie, kino zapełniło się widzami.  Przed rozpoczęciem seansu każdy otrzymał kartę do głosowania dzięki czemu publiczność festiwalu mogła oddać swój głos na jeden z dziesięciu finałowych filmów, a także najlepszego aktora festiwalu.

MSFF ugościł swoich widzów różnorodnością wzbudzając w publiczności skrajne emocje. Trzymał w napięciu podczas oglądania filmu Friday, w którym Seb Edwards ukazał historię młodego mężczyzny próbującego pogodzić się z utratą matki w rok po zamachu terrorystycznym w Londynie. Bawił,  podczas emisji australijskiego #30 , francuskiego No Comment czy Do I Have to Take Care Of Everything? przedstawiającego niefortunny i chaotyczny poranek pewnej rodziny.





Nicholas Mason, założyciel i dyrektor festiwalu  zauważył, że celem Manhattan Short Film Festival jest nie tylko odkrycie i promowanie nowych talentów, ale przede wszystkim łączenie społeczności za pośrednictwem opowieści z całego świata. Wśród tegorocznych finalistów znalazły się obrazy z Australii, Finlandii, Francji, Irlandii, Wielkiej Brytanii i USA.

Jednym ze zwycięskich tytułów był przejmujący obraz  Pale of Settlement. Reżyser amerykańskiego pochodzenia, 22- letni Jacob Sillman opowiedział widzom historię 10-letniego żydowskiego chłopca imieniem Moische, uciekającego przed przymusowym wcieleniem do rosyjskiej armii podczas wojny na Krymie. Inspiracją do stworzenia filmu stała się opowieść matki Jacoba o jego pradziadku uciekającym przed poborem do armii podczas rosyjskiej wojny domowej. 




Niebanalną i ponadczasową historię miłosną, która skradła niejedno serce przedstawiono w Kizmet Diner. Autor Mark Nunneley za pomocą obrazu udowodnił, że prawdziwa miłość nie potrzebuje wielu słów, a w zwykłej jadłodajni mogą dziać się rzeczy magiczne

Po raz kolejny stali widzownie mieli okazję obejrzeć poklatkową sentymentalną animację  Irish Folk Furniture wyświetlaną choćby podczas tegorocznej edycji Future Shorts Summer Season w kinie Rialto. To ciepły i urzekający film o tym jak zniszczone i zapomniane meble wracają w nowej odsłonie pod pierwotny adres. Inną animacją podczas tegorocznej edycji MSFF jest Faces from Places. Francuz, Bastien Dubois w 9 minutowym filmie ukazuje portret Moskwy, Pakistanu i Quebecu widziany oczyma podróżującego rysownika.  Genialny portret społeczeństwa przedstawił widzom Ken Urban. W  filmie I Am Big Ball of Sadness pokazał co tak naprawdę chcemy powiedzieć prowadząc niezobowiązującą pogawędkę. 



Wiele emocji podczas festiwalu wzbudził także dramat  Black Metal.  Amerykanin Kat Candler najpierw zabrał widza na koncert black metalowego zespołu by po chwili ukazać miejsce brutalnej zbrodni jakiej w imię wspomnianej muzyki dokonał nastolatek. Film stara się wskazać różnicę między wizerunkiem artysty na scenie i jego życiem poza nią. Pokazuje jak trzydziestoletni muzyk, mąż i ojciec zmaga się z poczuciem winy za tragiczne i bezsensowne morderstwo zainspirowane jego muzyką.


Do końca tygodnia produkcje zostaną wyświetlone w ponad 300 miastach na sześciu kontynentach i ocenione przez widzów zebranych w kinach, galeriach czy na uniwersytetach. Ta chwilowa uroczystość przynosi nie tylko wspaniałe szorty, ale jednoczy publiczność na całym świecie pozwalając wybrać swój ulubiony film. One World One Week One Festival. Z niecierpliwością czekamy na kolejną edycję. 

Agata Śliwińska


czwartek, 3 października 2013

Artysta w laboratorium rzeczywistości. Wystawa „Rzeczy wspólne” w Art Stations Foundations.

fot. Anna Kubicka

Po raz pierwszy od dłuższego czasu wybrałam się na wystawę bez jakiegokolwiek wyobrażenia na jej temat, co po części spowodowane było tym, że pojawiłam się w galerii trochę przy okazji. Oczywiście słyszałam, że kluczem jest tu odwołanie do twórczości Georgesa Pereca, którą na polskim gruncie postanowiło ostatnio z powodzeniem odświeżyć i przybliżyć nowym czytelnikom wydawnictwo Lokator (na marginesie – ascetyczna identyfikacja graficzna serii doskonale wpisuje się w klimat poznańskiej wystawy). Jeżeli nie wiecie jeszcze czym smakuje pisarstwo Pereca to serdecznie polecam Wam zacząć przygodę z francuskim pisarzem, urodzonym w rodzinie polskich Żydów, od dwóch krótkich, prozatorskich utworów Człowiek, który śpi i Rzeczy – historia z lat sześćdziesiątych.

Pomimo tego, że Pereca cenię początkowo postanowiłam nie sugerować się indywidualnymi  wrażeniami z lektury. Nie zapoznałam się także z materiałami prasowymi na temat samej ekspozycji i nie miałam pojęcia, że powstała ona we współpracy Art Stations Foundation z Galerią Stereo, która opuściła Poznań i od września działa na Żelaznej w Warszawie. Jeden rzut oka na aranżację i prace zgromadzone na poziomie 0 wystarczył, żeby pomyśleć właśnie o Stereo. Z kolei znamienny tytuł, wskazujący na zagadnienie uniwersalności niektórych stanów doświadczania przez ludzi rzeczywistości, dotyczy także samych dzieł sztuki, które na co dzień rozproszone w różnych kolekcjach na czas trwania wystawy znalazły się w jednym miejscu właśnie w przestrzeni galerii.

fot. Anna Kubicka

Z Pereca, a dokładniej ze zbioru Urodziłem się. Eseje, wyciągnięto kluczowe kategorie, które miałyby w jakiś sposób stanowić komentarz, czy raczej swego rodzaju instrukcję obsługi dzieł. Poszukiwanie niezwykłości zawartej w takich stanach jak banalność, codzienność czy zwyczajność zdeterminowało nie tylko medium, ale do pewnego stopnia także i treść. Przypadkowo uchwycone szmery i powidoki, czy wręcz dosłowny rozkład przedmiotów na pojedyncze moduły stanowią warsztat badawczy artystów poddających refleksji doświadczenie rzeczywistości. Z powodzeniem można zaobserwować to w pracach Wojciecha Bąkowskiego – zwłaszcza w Wyświetlaniu widzenia będącego po prostu projekcją procesu widzenia, video-realizacjach Igora Krenza dokumentujących proste stany pojawiania się i znikania przedmiotów lub w obiekcie „Nie za daleko” Gizeli Mickiewicz. Ta ostatnia praca, czyli taboret rozmontowany i złożony na nowo z uwzględnieniem szczelin, pozwalających wniknąć w istotę taboretowości, chyba najbardziej odzwierciedla ideę determinującą wystawę. Ideą tą jest, obecna w twórczości autora książki Życie – instrukcja obsługi, procedura polegająca fragmentacji doświadczenia codzienności i konstruowanie go na nowo w sposób zaskakujący i podważający banalność. Tym, samym przestrzeń galerii stała się rodzajem laboratorium, w którym na nowo usiłuje się wynaleźć codzienność. Nie do wszystkich dzieł znalazłam jednak klucz i niektóre cały czas stanowią dla mnie obszary nieodkryte (to taki zgrabny eufemizm, żeby nie powiedzieć, że ich po prostu nie zrozumiałam).

fot. Anna Kubicka

fot. Anna Kubicka

fot. Anna Kubicka

fot. Anna Kubicka

Nie mogłam się także powstrzymać przed porównaniem tej wystawy z dwiema poprzednimi jakie miały miejsce w ASF w tym roku. Zarówno Performer jak i Organizm uwodziły – każda na swój sposób i skłoniły mnie do kilkukrotnego odwiedzenia galerii z gotowością do reinterpretacji i ponownego odkrywania. „Rzeczy wspólne” przez połączenie ascezy formalnej z nieco sztucznie w mojej opinii rozbudowanym kontekstem literackim nie do końca mnie przekonały. A może po prostu zabrakło mi czasu na zrozumienie tej relacji, dlatego też chętnie pojawię się na najbliższym oprowadzeniu kuratorskim 19 października, które poprowadzi Michał Lasota, a które polecam i Wam. Wtedy mam nadzieję zdecyduję ostatecznie –  czy chodzić na wystawy sztuki współczesnej, czy może lepiej odpuścić i poczytać Pereca.

Monika Kaczmarek

________________

Z mojej strony jedynie mały komentarz. 
Mimo tego, że uczestniczyłem w oprowadzaniu kuratorskim przed wernisażem wystawy i również starałem się zbadać jej motywy, korzenie i odwołania, patrząc na Rzeczy wspólne zapewne bardziej laickim okiem niż Monika miałem z nimi problem. W moim odczuciu odbiorca pierwotny, nieprzygotowany celująco musi się borykać z całą gamą umowności, która oczywiście na różnych poziomach jest wyznacznikiem sztuki nowoczesnej, ale oczekując urzekającego formalnego bogactwa, na które byłem wystawiany w ostatnich miesiącach w przypadku poprzednich wystaw w Art Stations, tutaj podświadomie oczekiwałem jednak czegoś innego. Wysokokontekstowość działa tym razem na niekorzyść egalitarności, które charakteryzowały poprzednie wystawy. Może jednak to powinno nas skłonić do poddania się wielokrotnej ekspozycji na nią i przemeblowania swojego postrzegania podzwyczajności? Każdy sam musi odpowiedzieć sobie na to pytanie i odczuć Rzeczy wspólne na własnym ciele.

Jędrzej Franek

Wystawa „Rzeczy wspólne”, 20.09. – 31.12.2013, galeria Art Stations, Stary Browar, Poznań.

Oprowadzenie kuratorskie po wystawie 19. 10. Prowadzenie: Michał Lasota. 


środa, 2 października 2013

Miejscownik #2

La Ruina / ul. Śródka 3



To cudownie, że w Poznaniu rozwijają się inicjatywy nie tylko w ścisłym centrum miasta. La Ruina na Śródce jest właśnie takim lokalem skupiającym okolicznych mieszkańców. Fajne wnętrze dobre kakao i niezłe ciasta – tyle na  plus. Niestety nie odwiedzę więcej Ruiny. Zbyt natarczywa obsługa odstraszy każdego introwertyka a więc i mnie. Nie lubię wmuszania mi zamówienia, nadmiernej gadki ze strony personelu, a także udawanego hipsterstwa. To nie mój styl, przykro mi. /Sandra
_______________

Lokal, z którym mamy pewien problem, choć nie mamy wątpliwości co do tego, że dobrze się stało, że powstał i to właśnie na Śródce. Być może jego obecność jest najskuteczniejszym i to oddolnym zabiegiem dla tego niezwykle barwnego osiedla, które ostatnimi czasy nie cieszyło się zbyt dobrą sławą, ani passą. La Ruina jest interesująca i interkulturowa (także jeżeli chodzi o wystrój), chaos tu panujący nie przekracza granicy, od której moglibyśmy mówić o bałaganie, lecz panuje tam wizualny kreatywny nieporządek). Słyną ze smacznych domowych ciast, szerokiego wyboru dobrych kaw i... ciętego języka w komunikacji w mediach społecznościowych. Można to traktować jako chęć pozostawania w bliskiej zażyłości z klientami, jednak chyba nie każdemu musi pasować taka forma interakcji. W lokalu rusza mikro-kino, które na zdjęciach prezentuje się cudownie, a właściciele eksponują swoje działania charytatywne i promują tego typu postawę. Załodze La Ruiny nie można odmówić tego, że kipią pozytywną energią i to przyciąga na Śródkę wiele osób, które montują tam bardzo cyganeryjny fyrtel. Ludzki wymiar biznesu i rewitalizacja przezeń przestrzeni miejskiej (zwłaszcza w duchowym wymiarze) - w tym wypadku mamy do czynienia z bardzo dobrym przykładem. Co mi się więc nie podoba?
Może jestem smutasem - dwudziestokilkulatkiem, który zestarzał się przedwcześnie, lub też nie biczując się już zanadto, jestem człowiekiem o nieco mniej 'ekspansywnej mentalności' i tego czego zazwyczaj oczekuję od wizyty w lokalu, nawet takiego, który można nazwać lifestylowym i miastotwórczym to relaks i odrobina anonimowości lub też komunikacji, w której to ja jestem inicjatorem, czy też ściślej podmiotem, który ją kontroluje i decyduje o stopniu zażyłości z personelem. Nie chcę czuć się w lokalu niezręcznie - to takie klasyczne, może nieco wiktoriańskie wręcz zasady kierujące relacjami w handlu i usługach, o których w pewnych momentach można by sobie przypomnieć. Być może w tym momencie załoga lokalu uzna mnie za człowieka z XX-lecia międzywojennego , którym nie należy się przejmować, ale może też stwierdzi, że czasem warto dostosować się do klienta, obserwować go, wyczuć i reagować nie doprowadzając do tego, że poczuje się skrępowany i zniechęcony jakąś manierą. Chyba o to w tym wszystkim chodzi - żeby klient czuł się zadowolony, prawda?
Rozpisałem się aż tak bardzo o emocjach i relacjach międzyludzkich tylko dlatego, że uważam La Ruinę za lokal naprawdę ciekawy, trafiony i potrzebny - nie inaczej. /Jędrzej



Ciastkarnia / ul. Krysiewicza 6



Szalony sen Katy Perry ziścił się w Poznaniu. Słodka ciastkarnia różowa do szpiku cegły nie pozwoli Wam przejść obojętnie. Wnętrze w pierwszej chwili osoby o słabych nerwach może troszeczkę przerazić. Mnie osobiście przekonało podwórko pełne prania i zabawek, doskonałe dla rodzin z małymi dziećmi. Szeroki wybór wypieków zadowoli nawet największego smakosza. Dodam do tego miłą obsługę, sympatyczną atmosferę, wspaniały neon oraz ceny na każdą kieszeń i mamy kawiarnię na piątkę z plusem. /Sandra
 _______________

Wiele razy przechodziłem obok tego lokalu, moją uwagę przykuwał uroczy neon i bijący z witryny klimat sklepu ze słodkościami rodem z amerykańskiego snu lat 50-tych. Nie wiedziałem nawet, że w środku jest coś więcej niż cukiernia, dużo więcej. Ciastkarnia to realizacja kompletnej idei, którą można pokochać lub znienawidzić. To czego nikt (bez względu na postawę, ktorą przyjmie wobec tego lokalu), nie odmówi Ciastkarni to rzetelna dbałość o realizację pewnej koncepcji - przemiłej kawiarenki dla rodzin, która nie wstydzi się swojej lokalizacji w nieco obdrapanym fyrtlu, a próbuje go pozytywnie adaptować. Żeby zrozumieć o czym mówię wystarczy na własne oczy zobaczyć jak urządzono ogródek Ciastkarni i jak koresponduje on z otoczeniem - moim zdaniem jest to magiczne. Co jeszcze? Miła, pomocna obsługa i zawsze świeże słodkości w dobrych cenach. Czego chcieć więcej?
/Jędrzej

Świetlica /ul. Święty Marcin 80/82


Miłośników kawy oraz bardziej stonowanych wnętrz zapraszam do Świetlicy w ukochanym Centrum Kultury. Skórzane fotele i inne dizajnerskie meble robią wrażenie. Ten fragment Zamku będący hołdem nowoczesności doskonale łączy teraźniejszość z przeszłością. Wpadające promienie słońca przez szklane zadaszenie powodują przyjemną grę światłocienia. To wszystko sprawia, że Świetlica jest bardzo subtelnym miejscem. Osobiście polecam herbaty i kanapki. Nie spodziewajcie się jednak cen na studencką kieszeń. Jesteśmy w centrum nie tylko miasta, ale  i kultury J


Po kawie warto się wybrać do Bookowskiego i poszukać lektury na długie jesienne wieczory. /Sandra
________________

Każdy kto porozmawia ze mną o architekturze przekona się, że nie jestem z pewnością miłośnikiem postmodernizmu w jego najbardziej wybujałych założeniach formalnych czy ideologicznych. Pochodząc do kluczowego akcentu zmodernizowanego wnętrza Zamku bez uprzedzeń, muszę bez specjalnego przymuszania stwierdzić, że Toya Design wykonała całkiem dobrą robotę, choć obawiam się jak to wnętrze będzie się starzeć. Na razie ogromny świetlik robi równie ogromne wrażenie, wspaniale modulując oświetlenie bez względu na aurę. Wypijemy tu niezłą kawę, zjemy deser (niestety zamówiony któregoś razu Crème brûlée nie zrobił na mnie dobrego wrażenia i zapamiętałem to) i w przyjemnej atmosferze poczekamy np. na seans w Kinie Pałacowym. Tak naprawdę jednak jest coś nieszczerego w koncepcie tego lokalu. Nie przyczepię się do części znajdującej się na antresoli, wszystko co 'złe' znajduje się w cofniętej części atrium. Nie wiem kto wpadł na pomysł stadnego umieszczenia tam imitacji (inspiracji, podróbki, repliki - zwał jak zwał) legendarnego fotela Barcelona zaprojektowanego przez Ludwiga Miesa van der Rohe - już chociażby przez szacunek dla tego ponadczasowego wzoru dekorator powinien zaniechać stawiania go w roli mebla kontraktowego (niczym z poczekalni na lotnisku), którym to nigdy nie miał się stać. Nawet jeżeli nie personalny smak miałby o takim wyborze decydować, to powinny przeważyć względy ergonomii - niezwykle niskie ławy ustawione pomiędzy fotelami, w których człowiek głęboko się zapada sprawiają, że w tej części świetlicy trudno zająć wygodną pozycję wypoczynkową, nie mówiąc już o komfortowym spożyciu czegokolwiek bez zduszania sobie narządów wewnętrznych.

Nie chcę być jednak dla Świetlicy zbyt surowy, bo to dzięki temu lokalowi i sąsiadującej z nim księgarni Bookowski (obok Bookarestu mojej ulubionej w Poznaniu) w CK Zamek znów pojawiło się życie. /Jędrzej