Trzy lata temu – świeżo upieczona studentka, nieśmiała, z małą ilością znajomych. Pierwsze artystyczne wyjścia – Arsenał, Art Stations, w końcu AK30. Każdą osobę wystawiającą się miałam za uapowskiego mesjasza, proroka wielkiej sztuki i mój potencjalny ideał, do którego dążyłabym przez następne lata...
Ciężkie było zderzenie się z prawdą. Ja, uchodząca za czarną owcę rodziny, wylałam wino. Było czerwone. Dywan, na którym utworzyło piękne wzory, również nabrało różowawego ubarwienia. Obdarzona przez naturę nieprzezwyciężoną fizjonomią, nabrałam podobnie krwistych odcieni, głównie na polikach. Niczym upodlony szczeniak udałam się do właścicielki mieszkania, która wskazała mi kierunek do łazienki.Symbol mojej niezdarności, mojego nieobycia w świecie sztuki ścierałam z pieczołowitością i zażenowaniem. Zdarza się, mówili nieliczni znajomi. Czerwona plama pewnie nigdy nie została usunięta, a teraz demaskuję siebie przed tamtejszą właścicielką mieszkania.
Po trzech latach jestem już uważniejsza, można powiedzieć, że niejako wpisałam się w obowiązujące schematy (lub też ich brak). Rzadko kiedy czerwienię się z powodu błahostek, prędzej zaczynam się jąkać i zacinać w połowie zdania (co zazwyczaj obracam w żart). Prócz tego zaszły inne zmiany, bardziej radykalne. Przede wszystkim wiem, czym dla mnie jest sztuka i czego powinnam oczekiwać od osób ją reprezentujących. Nie szukam ideałów, ale sama staram się je tworzyć. Nie stawiam twórczości artystycznej na piedestale, ponieważ twierdzę, że każdy jest do niej zdolny. Z taką perspektywą i z takim nastawieniem podchodzę do wszystkiego, co ma chociaż minimalny związek z artyzmem. Teraz wernisaże inaczej wyglądają, inaczej przebiegają, a i nie nabierają zbędnego patosu.
Zazwyczaj przebiega to w podobny sposób. Ja – starająca się zaktywizować, zaangażować – dzwonię, piszę, pojawiam się na spotkaniu organizacyjnym. Jestem z początku cicha, chociaż starająca się sprawiać wrażenie miłej. Oceniam czy dam radę, czy mam ochotę, czy mam czas i przede wszystkim czy odpowiada mi zebrane towarzystwo. Jeśli nie, wychodzę bez tłumaczenia dlaczego, po co i w jakim celu. Udaję, że to się nie stało i szukam innego zajęcia. Innym razem zostaję i jest fajnie, bo sympatycznie i towarzysko. To już połowa sukcesu, bo przecież najważniejsi są ludzie.
Następnie organizacja, dzwonienie i udawanie ważnej i poważnej. Później spuszczam z tonu, pokazuje ludzką twarz. Bo chociaż nazywają mnie organizatorką, to przecież wiele nie wiem i często się mylę. Nie przyznaję się do tego, tylko staram się nadrobić braki. I znowu dzwonię i piszę i pojawiam się na ustalonych spotkaniach. Później jest prościej, bo znikąd pojawia się pewność siebie. To uczucie (bo nie cecha charakteru) jest nietrwałe, wybredne i pyskate. Trzeba korzystać, że w ogóle jest i że się łaskawie pojawiło. Wtedy monologi otwierające wystawę przychodzą z łatwością, a wcześniej wspomniane jąkanie jest mrzonką i śmieszną anegdotką. Owszem, nadal się zacinam, szukamwyrafinowanych synonimów i czasami ściśnie mnie coś w klatce piersiowej, ale to nie to samo. To nie to samo uczucie towarzyszące wylaniu wina.
Mam za sobą i przemowę i mniej zaplanowane tłumaczenie prac osobom postronnym. Nagle spostrzegam, że znam więcej osób niż myślałam. Ten to jest Patryk, ze scenografii – w zeszłym roku miał wystawę towarzyszącą festiwalowi poświęconemu mniejszościom. Te dwie dziewczyny to Agata i Monika, z grafiki (nie wiem czy warsztatowej czy projektowej, więc się dopytuję). Poznałam je w pracowni plakatu, a jedna z nich dała mi drobne na kawę z automatu. Przestrzenie mieszkań po brzegi wypełnione są ludźmi, których kojarzę, a niektórych nawet lubię. Jeśli nie wiem kim są, zawsze mogę podejść i zapytać, bo w rękawie trzymam resztki pewności siebie. W pewnej chwili pojawiają się znajome z psychologii i weterynarii, które ze sztuką mają wspólnego tyle co nic. Wiem natomiast, że sztuka to moje życie i jestem im wdzięczna, że się zjawiły.
Ktoś wylał wino. Nie znam tej osoby, ale śmieję się w głębi serca, bo nagle cofam się myślami o trzy lata. Mówi, że pierwszy raz pojawiła się na AK30 i trochę nie rozumie co się dzieje. Jednocześnie tłumaczy, że w następnym roku chce dostać się na malarstwo. Ma na imię Zosia, jest strasznie nieśmiała. Nie każę jej ścierać wina, bo jedna z osób się wystawiających mówi, że dywan nabrał teraz swoistego charakteru.
Ciężkie było zderzenie się z prawdą. Ja, uchodząca za czarną owcę rodziny, wylałam wino. Było czerwone. Dywan, na którym utworzyło piękne wzory, również nabrało różowawego ubarwienia. Obdarzona przez naturę nieprzezwyciężoną fizjonomią, nabrałam podobnie krwistych odcieni, głównie na polikach. Niczym upodlony szczeniak udałam się do właścicielki mieszkania, która wskazała mi kierunek do łazienki.Symbol mojej niezdarności, mojego nieobycia w świecie sztuki ścierałam z pieczołowitością i zażenowaniem. Zdarza się, mówili nieliczni znajomi. Czerwona plama pewnie nigdy nie została usunięta, a teraz demaskuję siebie przed tamtejszą właścicielką mieszkania.
Po trzech latach jestem już uważniejsza, można powiedzieć, że niejako wpisałam się w obowiązujące schematy (lub też ich brak). Rzadko kiedy czerwienię się z powodu błahostek, prędzej zaczynam się jąkać i zacinać w połowie zdania (co zazwyczaj obracam w żart). Prócz tego zaszły inne zmiany, bardziej radykalne. Przede wszystkim wiem, czym dla mnie jest sztuka i czego powinnam oczekiwać od osób ją reprezentujących. Nie szukam ideałów, ale sama staram się je tworzyć. Nie stawiam twórczości artystycznej na piedestale, ponieważ twierdzę, że każdy jest do niej zdolny. Z taką perspektywą i z takim nastawieniem podchodzę do wszystkiego, co ma chociaż minimalny związek z artyzmem. Teraz wernisaże inaczej wyglądają, inaczej przebiegają, a i nie nabierają zbędnego patosu.
Zazwyczaj przebiega to w podobny sposób. Ja – starająca się zaktywizować, zaangażować – dzwonię, piszę, pojawiam się na spotkaniu organizacyjnym. Jestem z początku cicha, chociaż starająca się sprawiać wrażenie miłej. Oceniam czy dam radę, czy mam ochotę, czy mam czas i przede wszystkim czy odpowiada mi zebrane towarzystwo. Jeśli nie, wychodzę bez tłumaczenia dlaczego, po co i w jakim celu. Udaję, że to się nie stało i szukam innego zajęcia. Innym razem zostaję i jest fajnie, bo sympatycznie i towarzysko. To już połowa sukcesu, bo przecież najważniejsi są ludzie.
Następnie organizacja, dzwonienie i udawanie ważnej i poważnej. Później spuszczam z tonu, pokazuje ludzką twarz. Bo chociaż nazywają mnie organizatorką, to przecież wiele nie wiem i często się mylę. Nie przyznaję się do tego, tylko staram się nadrobić braki. I znowu dzwonię i piszę i pojawiam się na ustalonych spotkaniach. Później jest prościej, bo znikąd pojawia się pewność siebie. To uczucie (bo nie cecha charakteru) jest nietrwałe, wybredne i pyskate. Trzeba korzystać, że w ogóle jest i że się łaskawie pojawiło. Wtedy monologi otwierające wystawę przychodzą z łatwością, a wcześniej wspomniane jąkanie jest mrzonką i śmieszną anegdotką. Owszem, nadal się zacinam, szukamwyrafinowanych synonimów i czasami ściśnie mnie coś w klatce piersiowej, ale to nie to samo. To nie to samo uczucie towarzyszące wylaniu wina.
Mam za sobą i przemowę i mniej zaplanowane tłumaczenie prac osobom postronnym. Nagle spostrzegam, że znam więcej osób niż myślałam. Ten to jest Patryk, ze scenografii – w zeszłym roku miał wystawę towarzyszącą festiwalowi poświęconemu mniejszościom. Te dwie dziewczyny to Agata i Monika, z grafiki (nie wiem czy warsztatowej czy projektowej, więc się dopytuję). Poznałam je w pracowni plakatu, a jedna z nich dała mi drobne na kawę z automatu. Przestrzenie mieszkań po brzegi wypełnione są ludźmi, których kojarzę, a niektórych nawet lubię. Jeśli nie wiem kim są, zawsze mogę podejść i zapytać, bo w rękawie trzymam resztki pewności siebie. W pewnej chwili pojawiają się znajome z psychologii i weterynarii, które ze sztuką mają wspólnego tyle co nic. Wiem natomiast, że sztuka to moje życie i jestem im wdzięczna, że się zjawiły.
Ktoś wylał wino. Nie znam tej osoby, ale śmieję się w głębi serca, bo nagle cofam się myślami o trzy lata. Mówi, że pierwszy raz pojawiła się na AK30 i trochę nie rozumie co się dzieje. Jednocześnie tłumaczy, że w następnym roku chce dostać się na malarstwo. Ma na imię Zosia, jest strasznie nieśmiała. Nie każę jej ścierać wina, bo jedna z osób się wystawiających mówi, że dywan nabrał teraz swoistego charakteru.
Mniej więcej tak w moim przypadku wygląda organizacja przeróżnych wydarzeń, w tym AK30. Moja niezdarność pozostała i nadal potykam się o własny cień. Zapominam i gubię, ale się staram (przynajmniej tak się tłumaczę). Zbieram doświadczenia i kolekcjonuję emocje. Robię coś, a to coś urasta z czasem do rangi fajnego wydarzenia. Artystka ze mnie marna – ale w końcu czym byliby artyści bez jakieś namiastki ogarnięcia w postaci organizatorów i organizatorek?
Daria Grabowska,
III rok Edukacji Artystycznej na UAP